I na tym mógłbym zakończyć ten wpis.
niedziela, 11 października 2015
RELIGIA W SZKOLE
I na tym mógłbym zakończyć ten wpis.
niedziela, 4 października 2015
O WYSTĄPIENIU KS. KRZYSZTOFA CHARAMSY
Siedzę sobie właśnie nad bieżącym wydaniem "Wyborczej", nad trzema jej fragmentami poświęconymi hałasowi w okół funkcjonariusza Kościoła Katolickiego, któren to ów hałas wywołał ogłaszając Urbi et Orbi że gejem jest, i kochanka własnego, osobistego posiada. Czyni przy tym mnóstwo wyrzutów organizacji, do której wstąpił dobrowolnie, nie przymuszany przez nikogo, przechodząc w tym celu trudną formację seminaryjną, kształcąc się przy tym w dziedzinach równie trudnych. A potem pracował i zapewne kształcił się nadal, by zostać urzędnikiem Kongregacji Nauki Wiary, i wykładowcą uniwersyteckim. Jak rzadko kto, zdobył sobie w Kościele na tyle dużo zaufania, by nie pozostawiono go jakimś szeregowym proboszczem w zapomnianej przez Boga i olewanej przez diabła, prowincjonalnej parafii. I co? I pstro... nagle dociera do niego, że Ta, która potraktowała go i wiedzą, i awansem, że Kościół jest zakątkiem opresyjnym, zaślepionym, prześladującym. A w tym bagnie on: biedny, słaby homoseksualista, który najwidoczniej pod wpływem histerii, wypłakał się jakiemuś żurnaliście.
Żałosne.
Śmieszne.
Myślę sobie o tym tak: do Seminarium wstąpił Pan Krzysztof będąc już chyba człowiekiem na tyle rozwiniętym, że zdawał sobie sprawę ze swojej seksualności. A jeśli nie do końca, to wieloletni, nieprzerwany pobyt w licznym gronie mężczyzn, dawał mu dużo do myślenia. Z pewnością myśleli nad tym jego współtowarzysze. Bo każdy, absolutnie każdy heteroseksualny mężczyzna, dostrzeże w mężczyźnie z jakim codziennie przebywa, zachowania, gesty homoseksualne. W Seminariach, w klasztorach, w koszarach, podczas obozów, jest to nie do ukrycia. Dodam do tego wiele lat pracy, z ludźmi. Wiele lat dalszej nauki, również z ludźmi. Ktoś musiał zwracać mu uwagę, zadawać niewygodne pytania, krytykować go, plotkować o nim, może donosić na niego. A mimo to tkwił w tym "parszywym koszmarze". Dlaczego? Dlaczego nie wystąpił ze stanu duchownego wtedy, gdy kłopoty z akceptacją jego orientacji się zaczęły? Tchórzostwo? Konformizm? Pokora wyniesiona do stanu masochizmu? Chęć przetrwania dla kariery w Watykanie? Nie przekona przecież nikogo, że nie wiedział jakoby Kościół w swym przywiązaniu do tradycji, był nietolerancyjny wobec zachowań homoseksualnych w swoich szeregach. Otóż wiedział. A tkwiąc w kościelnych szeregach tyle lat, tolerował taki rzeczy stan. I doskonale wiedział, że stanowisko Kościoła nie drgnie nawet, by uległo to zmianie w stronę akceptacji. Bo Kościół opiera się na czymś takim jak związek kobiety i mężczyzny, którzy zdolni są do założenia rodziny, którą pielęgnować będą w miłości. Rodzina to podstawowy filar Kościoła. Codzienny, mały, organiczny, rzeczywisty Kościół. Rodzina. Czyli coś, czego homoseksualista nigdy nie stworzy. Bo - choć zapewniać będzie inaczej - nie wniesie do wychowania dzieci, do domowego ciepła przymiotów z natury danych kobiecie. Chociażby nie wiadomo jak się starał, matczynej miłości nie zastąpi.
Napisał, Krzysztof Charamsa, porywające oświadczenie ( vide: GW, 3-4 października, strona 37 ), wspominając o swoim cierpieniu, o wewnętrznych walkach, o dyskusjach z innymi kapłanami homoseksualnej orientacji, o znalezieniu kochanka. Czyli kubły żali, tak przecież charakterystyczne dla grupy homoseksualistów, którzy nie potrafią, generalnie, radzić sobie nawet z milczącym brakiem akceptacji otoczenia w szkole, w pracy, w środowisku. Nienaturalne dla homoseksualistów jest bowiem to, że środowisko osób złożone w ogromnej większości z heteroseksualistów, dostrzega coś będącego wbrew prawom natury. Naturalne zachowanie ludzi jest be, jest fuj. Bo dostrzega, już tylko dostrzega coś, co jest wbrew naturze.
Święte Oficjum, nazywa Pan Charamsa "ciemiężycielskim", "nienawistnym", "homofobicznym" oraz wzgardliwym, ciemnym, zaślepionym i jeszcze dorzuca kilka tym podobnych określeń. Myślę sobie, że Pan Charamsa ma podstawowy problem z czymś takim jak lojalność. No, rzecz rzadka niezwykle w czasach dzisiejszych, ta cała lojalność. Szczególnie wobec tego, który zapewnia status społeczny już dworski przecież, zajęcia godne intelektualisty, o konkretnych apanażach i otwartej drodze ku wyżynom rozwoju i awansu nie wspomnę. I ten brak lojalności w prasie ogłasza...
Wstyd.
Ale wstyd nieistotny. Hałas ma być. Coming out to chwytliwe hasełko...
To coś, co Pan Charamsa nazywa wyzwoleniem, i o czym powiadamia prasę ma nawet swoją dedykację. Dla mamy, dla siostry, dla brata, dla... kochanka. Cóż... mama będzie arcyszczęśliwa z tego, że robiący karierę syn wylatuje z Kościoła do jakiejś, pożal się Boże, mansardy w której obściskiwał będzie swojego kochanka, z dość... niepewnymi widokami na przyszłość bez sutanny, szczególnie po tak głośnej manifestacji braku lojalności wobec pracodawcy i z wykrzyczaną wszem i wobec odmiennością. A rodzeństwo będzie bardzo zadowolone, gdy za plecami słyszeć będzie szepty, że to rodzina tego, tfu, tfu... geja. Jest i dedykacja dla środowiska LGBT. Czyli dla tych osób, które w równie hałaśliwy sposób chcą homoseksualnych małżeństw, jednopłciowego wychowywania dzieci, prawa do zmiany płci. Czyli: wywrócenia naturalnego porządku istnienia i funkcjonowania ludzi. Jeśli Pan Charamsa, filozof, z pewnością mający jakiś trzeźwy ogląd porządku świata w którym żyje, wierzy że to dobra droga, to jest nie tylko buntownikiem - sensatem, ale i człowiekiem nie zdającym sobie sprawy z destrukcyjnych skutków takich zmian.
Śpieszę uspokoić Pana Charamsę: Kościół nie ma nic do sypialnianych upodobań swoich wiernych. Nie zamyka drzwi kościołów dla homoseksualistów. Nie przegania ich z parafialnych wspólnot. Nie wytyka ich palcem w trakcie rekolekcji czy pielgrzymek. Kościół przeciwstawia się wspomnianym wyżej zjawiskom wiedząc, że nie prowadzą do niczego dobrego. Rzecz jasna: dochodzi do kompletnie nieodpowiedzialnych wystąpień poszczególnych księży, ziejących nienawiścią i gotowych podpalać stosy. Lecz to tylko ludzie. I jako tacy, błądzą.
Stworzył Pan Charamsa, dziesięciopunktowy "Nowy manifest wyzwolenia". A to nic innego, jak zbiór dziesięciu instrukcji, pouczeń dla Kościoła. No to i ja, skromny robotnik winnicy Pańskiej, w stronę Pana Charamsy pouczenie wystosuję: stawia się Pan oto w roli Papieża, a co najmniej w roli Kongregacji, których zadaniem jest wskazywanie Kościołowi jego dróg. A i do roli niejakiego Marcina Lutra, też Panu daleko. Gdy gazety i dyskusje przycichną, i zapomną o Panu, wtedy dojdzie Pan do wniosku, że nie warto wzniecać rewolucji tam, gdzie wcześniej czy później nastąpi. Lecz w swoim czasie. I w swoim tempie. I mocą mądrości Kościoła. A nie mocą krzyku rebelianta.
niedziela, 20 września 2015
KOBIETY W KOŚCIELE
Wpadła mi w ręce książka pt.: "Kobiety w Kościele". Przeczytałem. Autorka przedstawia, w sposób ciekawy, chwilami w tonie i w tempie dobrego reportażu, historię i teraźniejszość dróg wielu kobiet do odnalezienia swojego miejsca w Kościele. Znaczącego miejsca. Bo odniosłem wrażenie, że tak autorce, jak i większości jej bohaterek chodzi w zasadzie o dwie sprawy. O dyskryminację kobiet w Kościele i o dostęp kobiet do święceń kapłańskich. Z pierwszą kwestią, z dyskryminacją, mogę długo i wytrwale dyskutować. Z drugą, z kapłaństwem kobiet, już nie tak wytrwale...
Uważam że Kościół traktuje kobiety i mężczyzn jednakowo. Nie czyni różnic pomiędzy nimi. A przynajmniej, wszędzie tam gdzie dostrzega jakieś archaiczne przyczyny nierówności, stara się to naprawić. Wskazując na rolę kobiet i mężczyzn w Kościele (pojętym jako zbiorowość, wspólnota) zaszczytniejsze miejsce przyznaje kobietom właśnie. Dowodów na to mnóstwo. Choćby w tekście Mulieris Dignitatem, w liście apostolskim Jana Pawła II. Albo w Deus caritas est, w encyklice Benedykta XVI. Albo w liście Franciszka do jednego z kardynałów Rady "Iustitia et Pax". Nie mam zamiaru cytować tutaj fragmentów tych dokumentów. Posiadacie, niewątpliwie, umiejętność czytania ze zrozumieniem i grzebania w Internetach, więc przeczytajcie to w całości. To są treści niosące wiedzę nie tylko katolikom. Chociaż, nie. Trochę z Franciszka: "Cierpię, gdy widzę w Kościele i w niektórych organizacjach kościelnych, że rola posługi kobiety przesuwa się ku poddaństwu." I dodaje, że wyprawia się się tak dlatego, ponieważ nie bardzo wiadomo, co kobieta ma robić w Kościele... Zatrzymam się przy tym chwilę. Za chwilę, bo dla podkreślenia tego co Pismo Święte mówi o roli kobiety, chcę tu Was namówić do uważnej lektury Księgi Judyty, w Starym Testamencie. Ta dość... niekonsekwentna w chronologii historycznej i w rzeczywistości geograficznej opowieść, przywołuje Judytę, jako bogobojną, wiernie poddaną tradycjom i, uwaga, dobrze zarządzającą pozostawionym Jej pieczy majątkiem, kobietę, która w obliczu niemocy władz złożonych z mężczyzn, bierze na siebie dość ryzykowny - z punktu widzenia wyznawanych przez Nią wartości i zasad - ciężar wyzwolenia narodu z politycznego i religijnego zagrożenia. Udaje się Jej. Bóg, jak widać, w sytuacji z pozoru już beznadziejnej, posłużył się tym, co wedle ludzkich ocen jest ułomne, słabe: umysłem i inwencją kobiety.
W naszej, nie boję się tego powiedzieć, w polskiej mentalności utarło się już tak, że mężczyzna jest głową rodziny, utrzymującą tę rodzinę, co daje owemu mężczyźnie mandat do roli, pozycji bezdyskusyjnie decyzyjnej i kierowniczej. Mężczyzna, oczywiście ten obarczony takowym, zwichrowanym pojęciem o swoim miejscu, jak tylko zyska posłuch w swoich czterech ścianach, natychmiast replikuje te władcze zapędy w najbliższe środowisko, w pracy, w parafialnej wspólnocie. Niestety. Wpadnijcie któregoś dnia do Kościoła w godzinach innych niż czas nabożeństw. Zobaczcie kto dogina przy szorowaniu ław i posadzek. No kto? Kobiety oczywiście. Nietrudno wtedy o widok kilku mężczyzn, stojących z założonymi rękami i plotkujących o bzdurach. Ani im we łbach pomoc tym kobietom. O typach pełniących rolę kościelnych nie muszę już wspominać. Znam tylko takich, którym pęk kluczy do Kościoła dał władzę większą niż ta biskupia i nie odstąpią nawet od władczego napominania opiekujących się Kościołem sióstr zakonnych. I nie ma komu zrobić z tym porządku. Proboszczom albo pasuje takie status quo, bo i cisza, i jako taki porządek, albo nie zdają sobie sprawy z relacji po między parafianami w granicach kościoła. Trochę lepiej ma się sytuacja we wspólnotach parafialnych takich jak neokatechumenat, różne stowarzyszenia modlitewne, chóry, ośrodki caritas, przyparafialne kluby. Widać tam większe poszanowanie równości, równy podział obowiązków, choć do tych prac najskromniejszych, porządkowych nadal podchodzą same kobiety. I wiecie co? Czasami zastanawiam się nad tym, czy owe zaprzęgane do tych najgorszych zadań kobiety, nie są same sobie winne. Rzecz jasna, są i takie, które tak właśnie, w pokorze i znoju, widzą swoje w Kościele miejsce. I chwała im za to. To też rodzaj poświęcenia. Lecz chcę tu wspomnieć o tych kobietach, które wiedzą że mogły by do Kościoła, do wspólnoty, wnieść coś o wartości znacznie większej niż wartość lśniącej posadzki. Jak? A na to też odpowiada Franciszek: "Przekazują nam zdolność rozumienia świata za pomocą innego spojrzenia, wyczuwania spraw sercem bardziej twórczym, bardziej cierpliwym, bardziej czułym." Zgoda. Niech tylko ktoś im pozwoli robić to w przestrzeni Kościoła! Już tylko w obszarach parafialnych wspólnot. A wtedy Kościół, ten sam który dzisiaj uważany jest za wycofany, niesłuchający, wręcz odhumanizowany, stanie się nam wszystkim bliższy. Cieplejszy. Rodzinny. Niech więc ten Kościół zacznie słuchać kobiet. Niech uważnie słucha kobiet. Bo chyba tylko one są zdolne do budowania relacji rodzinnych, opartych na wysłuchaniu właśnie, przedyskutowaniu, doradzeniu, wypełnianiu wspólnot tym ciepłem, tą czułością, tą inną perspektywą. Tym wszystkim, czego próżno szukać u mężczyzn. Zresztą, nikt mnie nie przekona, że kobiety niosące jakieś okrutnie ciężkie krzyże doświadczeń wynoszonych z patologii w najbliższej rodzinie, z upodlenia przemocą ze strony tak zwanego męża, z makabrycznych kłopotów i trosk przynoszonych przez dzieci schodzące w jakieś narkotyczne czy huligańskie rewiry, opowiedzą o tym księdzu. A on coś słusznego poradzi. No przecież to bzdura. Pewne obszary kobiecego życia pojmie tylko inna kobieta. Tylko kobieta postawi się w sytuacji krzywdy innej kobiety. Czy nie lepiej było by, gdyby te kobiety spotykały się w Kościelnych wspólnotach? Kobieta jako przewodnik duchowy dla innych kobiet. Czy to źle brzmi? Czy to wbrew Ewangelii? Nie. To wbrew patriarchalnej, archaicznej tradycji. Jeśli mowa o przewodnictwie duchowym kobiet, to czas na kwestię święceń.
Oświadczam: ja, wierzący w Kościół Powszechny, praktykujący katolik jestem za prawem kobiet do przyjmowania święceń kapłańskich i do czynienia posługi duszpasterskiej. Wbrew tym wszystkim argumentom zwierzchników Kościoła o nakazie Stwórcy, o sukcesji apostolskiej, uważam, że wyświęcanie kobiet wniesie do Kościoła Powszechnego wiele dobrych zmian i spowoduje powrót całego mnóstwa wiernych do codziennego życia Kościoła. Wtedy bowiem, Kościół przestanie być budowlą kojarzoną z tym groźnym mężczyzną, jakim jest Bóg (niech mi wybaczy, On wie w jakiej intencji to piszę), z tym wołającym o grzechu, o potępieniu, o karze wiecznie naburmuszonym proboszczem. Bo wtedy, gdy za ołtarze wstąpią kobiety, całkiem prawdopodobne jest że Kościół stanie się drugim, rzeczywiście serdecznym domem. Należałoby chyba zacząć od tego, aby dziewczęta i kobiety mogły być ministrantkami. Pełnienie tej służby przez mężczyzn, nie wynika jak się zdaje z dogmatów. Kościoły niemieckie zdobyły się na ten krok. Z dobrym skutkiem. W diecezji opolskiej wprowadzono, przykładem niemieckim właśnie, możliwość pełnienia tej służby przez dziewczęta. Sprzeciwy są, lecz nader słabe. Cała reszta kościołów broni się przed takimi zmianami, nie wiedzieć czemu i po co. Bo czy ktoś jest w stanie dowieść, że powołanie kobiety jest inne, słabsze od powołania mężczyzny? Spłycanie roli kobiety do realizacji powołania w macierzyństwie i w opiece nad ogniskiem domowym, jest niczym innym, jak brakiem wiary w możliwości kobiety. W tych obszarach świetnie realizują się mamy w rodzinach, czy siostry zakonne w sierocińcach, szpitalach, przedszkolach, szkołach, rekolekcjach. Dlaczego nie pozwolić kobietom na realizację w zadaniach poważniejszych? W przewodnictwie parafii? W duchowej opiece nad wspólnotami? W zderzeniu z realiami życia podczas spowiedzi? To przecież ta empatia kobieca, bardziej "życioczuła" niż ta męska, może przynosić wiernym wiele dobrego. Czy poharatana przemocą i odium kulturowego wstydu kobieta wyspowiada się w pełni mężczyźnie, który zielonego pojęcia o kobiecych uczuciach nie ma? Czy poprosi go radę? Nie sądzę. A do kobiety pójdzie. Dlatego że ta ją rzetelnie wysłucha. Że zrozumie o czym ona mówi. Zrozumie! A wtedy i rozgrzeszenie i pokuta, i porada duchowa, będą szczere, trafne, często tak po prostu serdeczne. Kościół stanie się wtedy tym, czym być powinien. Ostoją. Wytchnieniem. Często szkołą życia.
czwartek, 17 września 2015
NIENAWIŚĆ
Myślałem że ostatnim wpisem zakończę gadki o uchodźcach i ewangelicznej dobroci. Nic z tego. Wszędzie o tym pełno. Kłopot z migracją wyznawców islamu, ludzi innej niż ta jedynie ( w Polsce ) słuszna rasy, ludzi chcących polepszyć swój byt, w sposób zdumiewająco skuteczny i głośny wydobywa instynkty najgorsze, odzwierzęce, często podłe, przypominające zdarzenia z czasów bardzo realnego faszyzmu. Codziennie przeglądam prasę, wpisy na facebook'u. Mnóstwo - szczególnie wśród wypowiedzi fejsowych - wyzwisk, rynsztokowego chamstwa, sugerowania zachowań agresywnych. I to nie w jakiejś niszowej, marginalnej grupie zwykłych głupców. Językiem nienawiści wobec drugiego człowieka potrafią publicznie posłużyć się również ci ludzie, którzy na tych samych, publicznych forach użalają się nad losem bezdomnego kotka, psa, czy poważnie chorego na raka dzieciaczka znajomych. Zadaję sobie - obserwując coś takiego - pytanie, czy dobroć, czy miłość pojmowana jako postawa wobec innej istoty jest wartością ofiarowywaną w sposób wybiórczy i kierowany? No bo, czy wspomniany dzieciaczek znajomych ma jakieś mocniejsze umocowanie do prawa do życia, do pomocy niż człowiek innego wyznania? Czy pomiędzy nim a uchodźcą występują jakieś różnice w człowieczeństwie obojga? Co sprawia, że jedno zasługuje na upublicznione współczucie i nawoływanie do wspomożenia, do realnego wsparcia, a drugiemu nakazuje się, tu uwaga, cytat dosłowny, przy którym mnie mdli: "spierdalać i ruchać kozy"? Mógłbym zbyć to stwierdzeniem, że są to schizofreniczne zachowania kilku, zatrzymanych kiedyś tam w rozwoju, ludzi. Ale to zakrawa na bzdurę, bo oznaczało by to, że znaczący odsetek tego narodu zapadł na jedną z postaci schizofrenii. Nie postawię takiej... naciąganej diagnozy. Postawię inną: Ten naród dopadła pandemia nienawiści. Bo nienawiść to choroba.
Dzisiejsza Gazeta Wyborcza ( dział "wydarzenia", strona 5 ) donosi nam wprost, że nienawiść jest tu już zjawiskiem powszednim. Wręcz, wnosząc z lektury tekstu ( zdjęcie poniżej ), zjawiskiem okrzepłym, zmierzającym do zaakceptowania go tak dalece, że aż do bagatelizacji jego złych, często strasznych objawów. Władze samorządowe, zarządy służb mundurowych twierdzą wręcz, że to zjawiska znikome i incydentalne. Zacytuję za "Wyborczą": "Władze Białegostoku (...). Jednak tamtejsi policjanci i urzędnicy w rozmowie z AI (Amnesty International - dop.wł.) zaprzeczali, by w mieście był problem rasizmu. Tłumaczyli, że to były incydenty kibolskie czy pojedyńczych pijanych osób. A do tworzenia przekonania, że w Białymstoku jest problem rasizmu, przyczyniają się organizacje samorządowe, które gromadzą takie zgłoszenia." I wiecie, czytam sobie ten zacytowany fragment, i docieram do wniosków następujących: 1) jak władze gadają, że coś nie istnieje, to znaczy że nie istnieje, choćby nawet istniało; 2) jeśli macie, drodzy Obywatele RP, ochotę natłuc czarnoskórego, lub kogokolwiek jakkolwiek odmiennego, to wskoczcie w łachy właściwego miejscowo klubu kibiców, a będzie Wam Wasz czyn nienawistny darowany i odpuszczony; 3) jeśli macie, moi drodzy, ochotę na czyny agresywne, to wypijcie zawczasu wódeczkę w ilościach znacznych, a postąpią z Wami jak w pkt.2; 4) dane gromadzone przez NGOsy, to rozsadniki defetyzmu i, jako takie, szkodzą w sposób poważny wizerunkowi Władzy, wizerunkowi Strażników Porządku Publicznego, wizerunkowi naszych anielskich, spokojnych, sielskich miast. Znaczy się że czarnoskóry może sobie wejść, z uśmiechem na ustach, do nocnego autobusu. Albo pójść, wespół ze swoją czarnoskórą rodziną na meczyk piłkarski. Albo, nieprzymierzając, taki gej, co to może tak zupełnie bez obaw wejść nocą do klubu w którym spotyka się ze znajomymi. Albo taki muzułmanin, tak bez cienia strachu, może sobie w parku dywanik porozkładać i pomodlić się chwilę. Albo taki bezdomny, bez troski o stan swoich kości, może sobie wieczorkiem uskutecznić drzemkę na ławeczce przy bloku. Wierzycie w to? Bo ja nie.
Kochani, kłopot z imigrantami z krajów muzułmańskich jest kłopotem dlatego, że migracja tych ludzi uruchomiła olbrzymie pokłady hejtu, strachu, absurdu. Strach jest pożywką dla strachu panicznego. Nienawiść kilku ludzi eskaluje w nienawiść tłumów, wyrażających to agresją. Absurdalne historie o wyczynach obcych podsycają wyobraźnie ludzkie do rozmiarów horrorów, co jest dopalaczem dla strachu i nienawiści. I tak w koło. I tak bez refleksji rozsądnej. Prawda miesza się z fantazją. Agresja jest usprawiedliwiana strachem tam, gdzie bać się nie ma czego, tłumaczona koniecznością obrony tak do końca nie wiadomo przed czym. Oliwy do ognia dolewają media. W sposób zupełnie bezkrytyczny nadają materiały spływające okrucieństwem, krwią, tragedią w najprzeróżniejszych jej obliczach. Bo to jest widowiskowe. Bo to przykuwa do ekranu. Bo to jest dynamiczne, głośne, jaskrawe. Nadawcy wydają się zapominać o tym, że to przede wszystkim oni kształtują opinie ludzi bezkrytycznych. Widok zdenerwowanego zmęczeniem, głodem, biurokracją uchodźcy może wzbudzić tylko strach. No bo do czego może być zdolny wkurzony muzułmanin? Na tak wytworzonych emocjach, z rozkoszą grają sobie kandydaci do stanowisk politycznych. Cóż bardziej nośnego w wyborach jak nie "Nie dla islamizacji" albo "Polska dla polaków", albo "Nie stać nas na uchodźców"? I te wszystkie wszy stające do wyborów, to robactwo rwące w koryto polityczne, doskonale wie co robi, stosując mechanizm psychologii tłumu: tłumowi jest źle, to daj mu wroga.A uchodźcy to kandydaci na wrogów wręcz świetni. Obcy. Tamci. Inni. Wspomniane wyżej hasła wyborcze są rzeczywiście wykorzystywane. Choć to, według człowieka myślącego, strzał w kolano. Takie nośne hasełko:" Stop dla islamizacji ". Posługują się nim tak zwani katolicy. Przyznają tym samym, że ich Kościół, katolicki, jest zbyt słaby na obronę przed wpływami islamu. Gdyby uważali swój Kościół za niewzruszony w obliczu napływających muzułmanów, nie krzyczeli by w ten sposób. Logiczne, prawda? Ot, ludzie małej wiary... Hasło "Polska dla polaków". No nic, tylko w życie wprowadzać. Wtedy amerykanie, na bazie hasła analogicznego, spakują bardzo liczną polską diasporę. Anglicy zrobią to samo. I Szwedzi. I Niemcy. I co wtedy? Polskę zaleje mnóstwo polskich uchodźców z zachodu. No to trzeba będzie bać się ich. Przecież to uchodźcy. Logiczne, prawda? "Nie stać nas na uchodźców". No pewnie że nie stać. Nie można przecież ograniczyć wydatków kancelarii Prezydenta, kancelarii Premiera, kancelarii Sejmu, Senatu. Nie da się. Ale wozić mebelki za W.Sz. Panią Premier, po całym kraju, to się już da? Zresztą, kpię sobie tu. A tak bez kpiny: gdyby Kościół, pewnej niedzieli, przekazał po jednej tacy z parafii na koszty przyjęcia uchodźców, to kłopot byłby zażegnany. Jestem pewien, że kupa szmalu by się zebrała. A taki gest, sam w sobie, był by świetnym przyczółkiem do tego, by Kościół, ten najbliższy ludziom, parafialny, zaczął głosić filozofię wartości wyższej. Filozofię dobroci. Tę samą, której nauczał Chrystus. Kościół ma do tego mocną podstawę: Sobór Watykański II popisał się deklaracją o szacunku wobec muzułmanów! Przyznam, że zupełnie nie rozumiem, dlaczego księża pomijają kwestię otwarcia na uchodźców i pomocy im. Pewnie z podobnej przyczyny, dla której pewni politycy głośno wzywają do zaniechania pomocy. Łatwo stracić autorytet. Albo jego nędzne resztki.
Nienawiść. Ta rodząca agresję aberracja bezrozumnego umysłu, bierze się z frustracji. Z niemocy. Z osobniczych ułomności. Z zamknięcia na głos rozsądku. Z nieumiejętności krytycznego myślenia. Nienawiść jest chorobą głupców, ludzi z racji swej głupoty niereformowalnych. Zatem wy wszyscy, którzy piszecie wszędzie gdzie tylko się da, o tym jacy to uchodźcy źli, jacy niedobrzy, jacy be i fuj, otóż wy wszyscy rzygający hejtem, przemocą, agresją, jesteście bardzo chorymi głupcami. Cierpicie na nienawiść.
niedziela, 13 września 2015
JAKIE TO NASZE CHRZEŚCIJAŃSTWO
Do poniższego wpisu nakłoniły mnie refleksje po wysłuchaniu dzisiejszego, drugiego czytania, z Listu Świętego Jakuba Apostoła, który to fragment pozwolę sobie zacytować: "Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy sama wiara zdoła go zbawić? Jeśli na przykład brat lub siostra nie mają odzienia lub brak im codziennego chleba, a ktoś z was powie im: Idźcie w pokoju, ogrzejcie się i najedzcie do syta, a nie dacie im tego, czego koniecznie potrzebują dla ciała, to na co to się przyda? Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie. Ale może ktoś powiedzieć: Ty masz wiarę a ja spełniam uczynki. Pokaż mi wiarę swoją bez uczynków, to ja ci pokażę wiarę ze swoich uczynków..."
Myślę o tym czytaniu w kontekście zgiełku jaki towarzyszy problemowi przyjęcia uchodźców z państw o kulturze arabskiej, ludzi wyznających Islam. Słyszę zewsząd przypuszczenia, że ci ludzie nie zasymilują się tutaj, że będą tworzyć swoje własne, pozamykane enklawy które staną się rozsadnikami terroryzmu i praw opartych na Szariacie. Słyszę przypuszczenia, że pośród wielu uchodźców wymagających pomocy, przybędą również terroryści chcący zginąć za Allacha właśnie tutaj, w Polsce. Słyszę, że nas Polaków, chrześcijan, nie stać - w sensie materialnym - na wspomożenie tych ludzi. I myślę sobie, że chrześcijanin nie tylko z nazwy ale i z czynów, nigdy nie posłużyłby się taką właśnie argumentacją. Chrześcijanin czynu, bez nuty wątpliwości przygarnie każdego, kogo uzasadniony strach przed śmiercią podczas wojny zagna aż tutaj, w centrum chrześcijańskiej Europy. Udzieli schronienia, choćby krótkiego. Nakarmi i napoi. Wysłucha i postara się doradzić. Choćby na tyle, na ile go stać, bo nikt, nikt nie jest na tyle ubogi by nie przełamał się ostatnim kawałkiem chleba, by nie przyniósł wody, by nagle ogłuchł na historię drugiego ubogiego! Choćby więc tylko talerz zupy, choćby tylko ta przykusa już kurtka, choćby ten kącik w pokoju, a to wszystko to przecież tak nie wiele, tak mało, niby nic... Lecz ile to znaczy dla obdarowanego, jakie wytchnienie mu to przyniesie, a może i nadziei odrobinę.
Zastanówcie się więc, kochani, kim Wy tak naprawdę jesteście? Czy chrześcijanami z Mszy niedzielnej, czy chrześcijanami z codziennych, skromnych nawet, uczynków? Pomyślcie o tym, jak potraktują Was ludzie stamtąd, dokąd uciekać będziecie w dniach, w których przez nasz kraj przetoczy się wojna. A wątpliwości co do zbrodniczych zapędów terrorystów pozostawcie może tym, którzy z racji swojej służby zdolni są wynajdywać takie indywidua. Sprawnie wybiorą plewy z ziaren. Pozwolą tu zostać tylko tym, którzy chcą żyć w pokoju bez strachu o własne życie. Szariat natomiast, by rozszerzać swe wpływy, musi wzrastać na niezwykle podatnym gruncie. A o taki grunt wśród nas, Polaków - jak sami przyznacie - bardzo trudno...
Pamiętajcie: Chrystus wątpliwości nie miał. Czynił dobro nawet wtedy, gdy już wiedział co Go w zamian czeka...
środa, 10 czerwca 2015
CHRYSTUS A POLITYKA. CZYLI DLACZEGO DOBRZY LUDZIE NIE WP... SIĘ W POLITYKĘ.
Pojawienie się Chrystusa poprzedziły proroctwa o tyle - na tamten czas - dziwne, że zapowiadały przybycie Mesjasza który zbawi cały świat, uwalniając ludzi od win i od grzechów. A nawet od śmierci. Zatem, te proroctwa zapowiadały coś więcej niż tylko wyzwolenie Żydów od cierpień ze strony okupantów. Chrystus przyszedł w czasie, w jakim oczekiwano jakiegoś sprawnego przywódcy wojskowego lub zbuntowanego polityka. Było to świetną pożywką dla wszelkiej maści uzurpatorów twierdzących, że są Mesjaszami. Jezus wyróżnił się, zaistniał już tylko przez to, że dawał do zrozumienia, w sposób nader jasny, że daleko mu do wojskowego a do polityki to mu jeszcze dalej. Owszem, nawiązywał do dawnych proroctw, nazywając się Synem Bożym, mówiąc o Królestwie Bożym, o zbawieniu. Wjechał nawet do Jerozolimy na ośle i pozwolił tłumom obwołać się Zbawicielem. A akt taki był pochodną rytuału uznawania przywódców. Takie przedstawienie było nie do przyjęcia, nie do pojęcia nawet. Tak zwani uczeni w Piśmie podnieśli harmider w proteście przeciw Jezusowi bo nie mogli pojąć jak można rozwiązać kłopoty Państwa bez awantury zbrojnej, nie pojmowali jak można czemuś takiemu, jak Królestwo Boże nadawać znaczenie szersze o miłość czy opiekę nad chorymi, nad słabymi, nad ubogimi. O odpuszczaniu błądzącym w grzechu już nie wspomnę. Jakoś się Jezus tym uczonym nie spodobał. Dowódca wojsk z Niego nijaki. Ot, prosty facet, w prostej szacie, w nadmiernie zużytych sandałach. I jeszcze śmiał wołać że kochać trzeba wszystkich. Z wrogami włącznie. I jeszcze tym wrogom wybaczać. Nie, nie jeden raz a siedemdziesiąt razy po siedem razy. Mało tego. Ploty o Chrystusie musiały chyba sięgnąć Zenitu wtedy, gdy okazało się że rozmawia z prostytutkami, że gada z przyjmującymi łapówy celnikami i - o zgrozo - z polityczną opozycją. A jeszcze wskazał szansę tym, co przepuścili ojcowskie majątki. No i wreszcie, przeciągnął strunę stwierdzając że grzesznicy którzy nawrócili się szczerze, że to oni właśnie są tymi sprawiedliwymi i zasługującymi na wybaczenie bardziej, niż faryzeusze którzy chełpią się nieskazitelnością. To tym faryzeuszom szczęki opadły, gdy okazało się że kobieta ( kobieta! O zgrozo...) płaci Jego rachunki... Skoro więc Chrystus głosił tak rewolucyjne twierdzenia, skoro ten Jego radykalizm w przedstawieniu zbawienia nie podobał się tym, co byli u władzy to... posłużyli się Piłatem. Obcym. Okupantem. Tenże, prokurator zresztą, politykiem był zręcznym i ostrożnym. Podzielał zdanie faryzeuszy lecz miał pewnie świadomość tego, że jeśli to on wyda wyrok, to może skończyć się buntem. Cóż więc czyni? Ano pyta, cóż ma uczynić tych, którymi chce się posłużyć. Pyta tłumny motłoch. A ten wydaje wyrok. I tak mamy bodaj najgłośniejszy przykład tego, do czego prowadzi demokracja, czyli vox populi. Nic zatem dziwnego w tym, że Chrystus skończył tak, jak skończył. Na krzyżu. Po prostu usunięto Go z drogi. Zupełnie jak Sokratesa. I to tylko przez to, że oboje, i Jezus, i Sokrates, mieli czelność odwoływać się do ludzkiego rozumu.
środa, 13 maja 2015
PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ
środa, 6 maja 2015
6 maja 2015
6.15.rano. Widok z okna miejsca w którym mieszkam. Noc miałem... dziwną. Nie mogłem zasnąć, choć wczoraj byłem zmęczony. Czułem się źle, przy czym nie potrafię dookreślić tu znaczenia słowa "źle". Po dłuższym czasie przewracania się w łóżku, z boku na bok, lub gapienia się w sufit, zrzuciłem kołdrę na podłogę, na której położyłem się. Wygodniej. Zasnąłem w dłuższą chwilę później, po otwarciu szeroko okien, a przecież było zimno. Cisza. Cisza aż boli.
wtorek, 5 maja 2015
SENTYMENT
Garść wspomnień z dzieciństwa. Zdjęcie kamienicy, z bliska, zrobiłem u zbiegu ulic T. Kościuszki i Więckowskiego. W tym domu spędzałem najpiękniejsze chwile dzieciństwa, pod opieką aż nazbyt pobłażliwej babci i wiecznie tropiącej problemy ciotki. Na balkon, widoczny na drugim piętrze, wychodziłem z pokoju tak ogromnego, że można w nim było bawić się w berka. W czasie gdy ulicą pomykał tramwaj, a wspominam jeszcze takie wagony z siedzeniami z drewnianych szczebelków, wszystkie sprzęty w tym pokoju trzęsły się jak podczas wstrząsów tektonicznych. Trzecie okno, od prawej, to okno kuchenne. Jednym z moich ulubionych zajęć, było sterczenie w tym oknie i... liczenie przemykających ulicą samochodów. Były to czasy pojazdów klasy Warszawa czy Syrena. Jeśli w czasie kilku godzin doliczyłem się setki aut, to święciłem rekord. Dzisiaj sto pojazdów to kwestia kilku minut.
Kolejne zdjęcie (sent.3), przedstawia ulicę Komuny Paryskiej. W widocznej kamienicy mieszkała moja ciocia, u której czasami, z rzadka, bywałem. To mieszkanie szalenie mnie fascynowało. Trzy, z łazienką cztery małe lecz wysokie pomieszczenia, dzieliła różnica poziomów. Pomieszczenia łączyły schody. Nie macie pojęcia, jak bardzo masakrowałem swój dziecięcy mózg, usiłując wyjaśnić to wielopoziomowe zagadnienie. W jednym pokoju ciocia gromadziła książki, na regałach po sufit. Do dziś pamiętam zapach tej biblioteki, odczuwany, lata całe później, w antykwariatach których już nie ma.
Ulica Traugutta, widoczna na kolejnym zdjęciu (sent.2), cóż... to był cały mój świat, taki chłopięcy mikrokosmos, do którego wchodziłem codziennie rano, prowadzany przez robiącą tam zakupy babcię. Ciąg sklepików z najprzeróżniejszymi bibelotami, ciastkarnie, punkty usługowe, otóż to wszystko sprawiało, że będąc tam wpadałem w zachwyt jaki wyrażałem w sposób tak żywiołowy, że okiełznanie tegoż wymagało od babci kupienia mi jakiegoś drobiazgu. Tak... wspinałem się wtedy na szczyty sztuki wywierania wpływu... szkoda że dzisiaj tego nie potrafię.
Zdjęcie następne (sent.8), to obraz bramy kamienicy typowy dla tej dzielnicy. Wygląda to makabrycznie, lecz ten stan ma swój urok.
Następnie: Dawny Dom Aktora. Mieszkały tu aktorskie tuzy, ponoć moja mama integrowała się z nimi podczas spacerów rasowanych alpagą. Nie dam głowy za to, czy to prawda. Dzisiaj Muzeum Etnograficzne przy placu Zgody.
Dalej: Żabia Ścieżka. Dawniej rzeczywiście dzika ścieżka blisko Niskich Łąk tuż przy Odrze. Moje miejsce spacerów z rodziną. Nie lubiłem tego. Zabraniano mi gonić wiewiórki.
Rzeka Oławka.Przed wejściem na opisaną wyżej ścieżkę. Dawniej tak czysta, że cała dzielnica, z przyległościami, korzystała z kąpieli, skacząc z mostku na którym stałem robiąc zdjęcie.
Ostatnie zdjęcie: gmaszysko Dworca Głównego. Dawniej, dworzec ten to było Państwo w Państwie, które funkcjonowało własnym, dość... szemranym życiem. Ale miał tamten dworzec i swój sznyt, i charakter, i swoje legendy. Przebudowa to zniszczyła. Wysterylizowała to miejsce. Dzisiejszy kolor elewacji sprawia, że jak to widzę, to mam na myśli... czipsy serowe.
Ech, te moje wspomnienia. Sorki za przynudzanie.
niedziela, 3 maja 2015
SCHRONISKA
Zdarza się mi często słyszeć poradę, abym zamieszkał w jednym z trzech, jakie mam w zasięgu, instytutach Towarzystwa Pomocy Św. Brata Alberta. W istocie, we Wrocławiu funkcjonuje noclegownia i schronisko pod tym szyldem, kolejne jest w gminie Długołęka, blisko Wrocławia. Mity dotyczące tych schronisk, obecne czasami, zimą szczególnie, w telewizji, czy w radio lub na bilboardach namawiających do oddania części podatku, powodują że ludzie widzą w tym konkretne, sensowne rozwiązanie problemu bezdomności. A to nie tak, moi drodzy. To nie jest prawda.
Jakiś czas temu wstecz, u początków mojej bezdomności, panicznie szukałem pomocy i rozwiązania moich kłopotów. Zgadnijcie gdzie poszedłem. Tak, właśnie do miejsc, o których teraz Wam opowiadam. Nie było to doświadczenie miłe. Ani zabawne. W schronisku w Szczodrem, tak na dzień dobry, osoba która mnie przyjmowała, stwierdziła że skoro trafiłem do tego przybytku, to oznacza że jestem zdegenerowanym już alkoholikiem i że warunkiem pozostania tamże, jest odbycie sześciotygodniowej, zamkniętej terapii dla alkoholików, z nieokreślonym czasowo okresem przygotowawczym do tej terapii. Cóż, zatkało mnie. Dłuższą chwilę usiłowałem wytłumaczyć tej, szalenie odpornej na argumenty, osobie, że problem nadużywania spirytusu nie dotyczy mnie wcale. Bo nie dotyczy. Dostałem czas na przemyślenia, kilka dni, po których zostałem wyrzucony, gdyż odmówiłem uczestnictwa w tej terapii. Rzecz jasna: mogłem zgodzić się. Lecz, jak sądziłem, opuściłbym terapię natychmiast z diagnozą przypadku u którego nie stwierdzono uzależnienia. Lub też, aby tam utrzymać się do końca, musiał bym łgać jak pies, aby przekonać personel, że owszem, jak najbardziej jestem ofiarą wyrobów spirytusowych. Nonsens. Przemiło wspominam ten krótki czas, spędzony w Szczodrem. Noce spędzone na trzecim piętrze konstrukcji z wojskowych łóżek, w sali mieszczącej ponad pięćdziesiąt osób. Posiłki: dwie pajdy
pomazane surową kaszanką. Nie więcej. To śniadanie. Na obiad serwowano wodnistą zupę z niedogotowanymi warzywami, podrasowaną olejem roślinnym, w ilości ok. pół litra na głowę. Kolacja podobna do śniadania. Wyjątkiem były obiady niedzielne: dwie łyżki dziwnie słodkich ziemniaków oblanych czymś na kształt gulaszu z przepotwornie cuchnącej koziny. Jeśli ktoś kojarzy obrzydliwy smród wymiocin, to ma wyobrażenie o jakości tej koziej potrawki. To, co wtedy uderzało mnie najbardziej, to krytyczny poziom higieny. Ciepłą wodę włączano na ok. trzydzieści minut, co umożliwiało kąpiel i przepierkę ledwie garstce pensjonariuszy. Wszawica rozprzestrzeniała się niczym złośliwy wirus sieciowy. Smród odczuwalny w nocy, jest nieopisywalny. W zeszłym roku pojechałem do Szczodrego odwiedzić znajomego, skierowanego tam przez opiekę społeczną. Z jego relacji i z tego co przez trzy godziny zauważyłem, nie uległo zmianie na lepsze nic. Oj, kłamię... jednak coś się zmieniło: personel zaczął z wyjątkową zaciekłością egzekwować od bezdomnych opłaty za pobyt. Czyli za co? - zapytałem kolegę. Wzruszył tylko ramionami i odpowiedział - Za przeterminowaną wyżerkę i za syf.
W jakiś - dłuższy, jak dziś pamiętam - czas po tej przygodzie, zameldowałem się w noclegowni tej samej marki, co opisane wyżej schronisko. O konieczności wniesienia opłat za pobyt, zostałem poinformowany natychmiast, po czym przebadano mój oddech alkomatem i przeglądnięto szwy mojego przyodziewku w poszukiwaniu wszy. Udostępniono mi materac i cuchnący koc, dokładnie taki, jak w wojsku. Wieczorem okazało się, że pensjonariuszy jest tylu, że rozłożone materace przylegały do siebie w sposób niemal ścisły. Noce były fatalne. Jak nie kilku ludzi kaszlało, to któryś darł się w delirium, to ktoś pijany wszczynał awanturę. Należało spać w ubraniu. Zdjęcie ciuchów to stuprocentowa strata tychże. Nauczył mnie tego casus okradzenia mnie ze skarpet nie pierwszej już młodości. Łupem złodziei padało zresztą wszystko. Pod określeniem " wszystko", kryje się naprawdę wszystko. Noclegownię należało opuszczać na czas od godziny ósmej do godziny osiemnastej, bez względu na pogodę, czy też jakiekolwiek święto. Wyproszono mnie stamtąd za niepłacenie. W tamtym czasie o pracę było rzeczywiście trudno, a kraść i żebrać jakoś nie potrafię. Uciekłbym stamtąd sam, dzień wcześniej spostrzegłem pod moim materacem dziwnie duże robale w sile batalionu, a na sobie odczułem wszy. Zwalczałem to gówno myjąc się pod pompą w ogrodach działkowych, do których zawędrowałem szukając miejsca noclegowego i niemal codziennie zmieniając ciuchy, pozyskiwane w punktach Caritas lub PCK. Wtedy było o to łatwo, teraz instytucje te wymagają skierowań z opieki społecznej i poświadczeń z pośredniaka. A i takich punktów ubywa, z roku na rok jest ich mniej.
Kolejne, ostatnie schronisko całodobowe, jest też we Wrocławiu, lecz gustują tam tylko w bezdomnych pobierających renty i emerytury. Bezdomny bez takich przychodów nie przenocuje tam ani nocy. Wybłaganie tam posiłku wiąże się z upokorzeniem, dotkliwym nawet dla człowieka arcypokornego.
Chcę Wam powiedzieć, że takie miejsca jak opisane powyżej, spełniają tylko wegetatywną funkcję. Nie są w stanie pomóc w wyjściu z bezdomności. Zaszczepiają w ludziach zniechęcenie, zamiast wskazywać jakieś horyzonty. Zatrudnieni tam ludzie, nie są w stanie zaoferować żadnego drogowskazu. Jakieś warsztaty czy szkolenia, czy grupy wsparcia, czy nawet kółka hobbystyczne, to zagadnienia jakie przerastają wyobraźnię kadry takich ośrodków. Bezdomny ma przetrwać. Jak roślina. Uważam - na podstawie własnych obserwacji - że to Towarzystwo jest organizacją szkodliwą społecznie nastawioną na zysk, z bezdomnymi jako z tymi, których los wymusi na Was litość, abyście szczodrze oddawali Wasze ciężko zarobione pieniądze. Nie dajcie się nabrać! Ani grosz nie idzie na potrzeby bezdomnych. Ale etatów jest tam...
piątek, 1 maja 2015
STEREOTYPY
Gdybym, w przejściu w którym zrobiłem to zdjęcie, zapytał przechodniów o to kim jest ten człowiek, usłyszałbym: pijak, żul, pijaczyna, alkoholik... i, z całą pewnością, wiele innych, gorszych epitetów. Znam tego człowieka. Widzę go codziennie, przechodząc tamtędy, obok niego. Przystaję, pytam o to jak leci, co słychać, czy chce bułkę, czy tam jabłko. On czasem odpowie. Czasem wzruszy tylko ramionami. Czasem nie odezwie się wcale patrząc na cholera wie co nic już nie widzącym wzrokiem. Jego życie polega na siedzeniu. Ta skrzynka, z której korzysta, to jego dom. Raz na jakiś czas wstanie i poprosi kogoś o pieniądze. Tuż obok ma sklep. W sklepie piwo. Jest alkoholikiem. Jest już w przedostatnim etapie uzależnienia, w stanie którym powoduje rezygnacja z walki o siebie. On jeszcze oddycha, jeszcze coś tam zje, jeszcze dotrą do niego bodźce takie jak temperatura czy silniejszy wiatr. Ale on już nie żyje. On ledwie wegetuje. Niedługo doświadczy czegoś takiego jak padaczka i delirium. Potem opieka społeczna pochowa go, w plastikowym worku, w nieuczęszczanym końcu cmentarza, w bezimiennym grobie.
Przedstawiam Wam tego człowieka, bezdomnego, niewątpliwie alkoholika, nie bez przyczyny. Otóż widok takiego człowieka, powoduje u ludzi chęć przypisywania alkoholizmu każdemu napotkanemu bezdomnemu. Słowa "bezdomny" i "alkoholik" są dla ludzi zwykle tożsame. A to błędny stereotyp. Często zamykający trzeźwym bezdomnym możliwość pracy zarobkowej (Co? Bezdomny? Nie, nie zatrudnię, bo weźmie pierwszy grosz i tyle go widzieli... Ja mam pomagać bezdomnym? Przecież oni wszystko przepijają...). Przykłady ludzkich reakcji, te w nawiasie, to autentyki. Ja też tego doświadczam, co ciekawe, często ze strony policjantów, którzy zarzucają mi kłamstwo gdy słyszą ode mnie że jestem trzeźwy, bo w ogóle nie piję. Znacznie wcześniej, całe rzesze urzędników miejskich i państwowych odmawiały mi interwencji i pomocy. Albo stwierdzali że kłamię, mówiąc że nie piję, albo dochodzili do wniosku, że skoro abstynent, to ma sobie sam poradzić... cóż, doprowadzili do tego, że ignoruję, bojkotuję, olewam, wyszydzam wszelkie instytucje urzędnicze w tym mieście. I w kraju też...
Chcę Wam powiedzieć, że myślenie o drugim człowieku w kategoriach negatywnych stereotypów, jest zbrodnią. Chcę Wam powiedzieć, że wartościowanie drugiego człowieka na podstawie negatywnych opinii tak zwanej "większości", to zabijanie w tym człowieku nadziei. Chcę Wam powiedzieć, że ominięcie leżącego na ławce lub ulicy bezdomnego (a... uchlał się pewnie, śpi), to - być może - zaniechanie pomocy w przypadku śpiączki cukrzycowej lub zawału. Stereotyp to zbrodnia.
Chcę Wam powiedzieć, że u przyczyn bezdomności leży nie tylko alkohol, nie tylko narkotyki, nie tylko hazard. Wśród przyczyn tego, społecznego już, problemu leżą także choroby psychiczne, wykluczenie z rodziny z powodu np. alkoholizmu rodziców bezdomnego, utrata pracy, eksmisja "na bruk", wyjście z domu dziecka "do nikąd", utrata świadczeń socjalnych. Pewnie jeszcze jakiś casus bym znalazł. Zatem, zanim ocenisz, porozmawiaj.
czwartek, 30 kwietnia 2015
ZNIECHĘCENIE.
Zdjęcie które widzicie niżej, przedstawia księgarnianą półkę z poradnikami typu "Jak żyć lepiej". To jedna z kilkunastu półek wypełnionych takimi poradnikami. Oznacza to, że wydawnictwa tego rodzaju mają duży popyt, zdecydowanie - jak zauważyłem - większy, niż klasyka literatury bądź poezja. Zastanowił mnie powód takiego stanu rzeczy i pierwsze co przyszło mi do głowy, to pomysł, że kupują to ludzie szukający wsparcia na drodze do, na przykład, zawodowego sukcesu. Cóż, możliwe. Wymyśliłem też, że po te zestawy porad i recept sięgają ludzie dotknięci tą okrutnie panoszącą się plagą, jeśli nie pandemią już, zniechęcenia.
Zniechęcenie. Przepraszam, nie potrafię podać psychologicznej czy kulturowej definicji tej przypadłości. Dociekliwym polecam wyszukiwarkę Wiki, w bocznym słupku bloga. Myślę sobie jednak, że wielu z Was, ja też, zmierzało kiedyś do jasno określonych celów, drogami wcześniej przemyślanymi i zaplanowanymi. I w pewnej, zupełnie nieoczekiwanej chwili tej drogi rąbnęliście głową w mur. Stop. Wiem że potrafię. Wiem że mogę . Wiem że chcę... ale nie mam już siły. Widok celu schował się za mgłą, za tym murem walniętym głową a pięknie wynotowane plany i mapy zaczęły kojarzyć się, nie wiadomo dlaczego, z Odyseją. I zaczyna się dramat. Szef dostrzega spowolnienie tempa pracy, a mając świadomość tego, ile poszło z budżetu na trenerów-speców od motywacji, ile razy prosił i groził, to białej gorączki dostaje na myśl o opóźnieniach. Koleżanka z boku pociesza, że będzie lepiej, że głowa do góry, że... ale Ty nie masz ochoty na głaskanie Twojej główki. Ty potrzebujesz drogowskazu! Kolega z dołu już puszcza ploty w obieg, bo a nuż Cię zwolnią, awansuje więc na Twój stołek (oblej jego różowiutką, jedwabną koszulę kawą, ulży Ci, zapewniam). W domu cyrk, bo jak można było zapomnieć posolić ziemniaki (partner lub współmałżonek), zanik dyscypliny w postaci bałaganu lub hałasu (dzieci, które czują jak sejsmografy, widzą Twoją niemoc). A Ty w środku. I wiesz że umiesz z tego wyjść. Wiesz że chcesz wyjść. Ale nie masz już siły. Znamy to, prawda?
Przyczyny. Jak sądzę, ile przypadków tyle przyczyn. Ale też sądzę, że conajmniej dwie przyczyny można uznać za generalne. Pierwsza: przemotywowanie. Nadmiar bodźców mających wyśrubować nasze możliwości. Jest już, niestety tak, że jedynym elementem biznesu, którego rozwój wydaje się być nieograniczonym, jest człowiek. Jacyś szarlatani wpadli na to już dawno, bo całe rzesze szefów robi absolutnie wszystko, by wmawiać pracownikom, że są championami wydajności. A ja sobie myślę, że człowiek to nie kombajn Bizon, co to i drzewa haratał... Druga przyczyna to nasza nieumiejętność cyklicznego dystansowania się od obowiązków. W tym nagromadzeniu obowiązków i zadań, zapominamy że jesteśmy ludźmi potrzebującymi regularnego odcięcia od codziennego zgiełku. Ba... nawet jeżeli zdajemy sobie z tego sprawę, to olewamy to. No bo kto to zrobi lepiej ode mnie? Perfekcjonizm lub tylko poczucie niezastąpienia, mogą powoli zabijać. Naprawdę. Znam takie przypadki... Kolejna przyczyna, to nic innego, jak wypadkowa obu przyczyn poprzednich. Przemęczenie. Zarywamy noce. Nie wykorzystujemy dla wypoczynku niedziel i świąt. Działamy zatem wbrew swojej biologicznej naturze. I fatalnie na tym wychodzimy.
Co robić z tym zniechęceniem? Nie wiem. Powtarzam: nie jestem specjalistą. Lecz zawsze możemy to wspólnie dyskutować. Jeśli masz jakiś pomysł lub zdanie, skomentuj.
środa, 29 kwietnia 2015
ZATRZYMAJ SIĘ.
Idąc ulicą, może jeszcze nie dzisiaj, to może być trudne, wiem, ale możliwe, więc idąc dokądkolwiek postaraj się zwolnić. I spróbuj zauważyć innych ludzi. Albo tylko drugiego człowieka, chociażby taką staruszkę której zrobiłem dzisiaj zdjęcie. Popatrz: kobieta złamana Bóg jeden wie jak bolesną chorobą i jeszcze przygniatana jakimś ciężkim doświadczeniem. W rękach siły tyle by nie upuścić miseczki na jałmużnę, lekkiej przecież, bo wciąż pustej, no bo kto ją wypełni skoro każdy biegnie, z pracy do pracy, z banku do sklepu, z fitnessclubu na imprezkę. No więc, pewnego dnia zwolnij ( ani klub, ani bank, ani sklep żaden nie padną jeśli spóźnisz się chwilę ), zauważ żebraka - to też istota ludzka, nie zwierzę, jak to większość sądzi - i pomyśl, co czeka Ciebie w przyszłości... prorokiem nie jesteś, umówmy się, nie wiesz, mimo że pracujesz ponoć dla tej przyszłości lepszej. Ta staruszka ze zdjęcia również pracowała...
Wrzuć cokolwiek do tej miseczki. Zapewniam: nie zbiedniejesz, zyskasz natomiast świadomość, źe dałeś komuś nadzieję.