środa, 13 maja 2015

PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ

    Zadano mi pytanie o to, jakie mam plany na przyszłość. Pytanie zupełnie naturalne, które zadane normalnie funkcjonującemu człowiekowi, skłania do konkretnej prezentacji planowanych czynności mających doprowadzić do, mniej lub bardziej, odległych celów. Moja odpowiedź brzmiała: nie wiem. Nie planuję. Człowiek bezdomny nie jest w stanie zaplanować sobie przyszłości. Jego planowanie ogranicza się do " tu i teraz ", do przewidzenia najbliższego posiłku, miejsca jego spożycia i do wymyślenia miejsca na nocleg, zadaszonego, suchego i oddalonego od miejsc w których przebywają ludzie. Często trudno bezdomnemu zaplanować sposób na zdobycie jedzenia w dniu następnym. Bezdomny podejmuje decyzje determinowany potrzebą chwili i aktualnymi możliwościami. Na pytanie, co będzie robił za tydzień, może wzruszyć tylko ramionami. I będzie to odpowiedź jak najbardziej szczera. Owszem, dzięki zaskakująco szybkiej, zdecydowanej reakcji dwóch ludzi, od tygodnia mam dach nad głową, ciepłe, smaczne i kaloryczne posiłki, i do tego jakieś godne, codzienne zajęcia. Mimo że nic lepszego nie mogło się zdarzyć - to chyba jeden z tych cudów dużego kalibru, na który bezdomni czekają ponoć tkwiąc w bezczynności - przyszłość pozostaje gdzieś tam, poza moją wyobraźnią. Pesymizm w rodzaju " nie uda się ", " nie ma sensu ", "nie warto" nie ma tu racji bytu. Jestem pragmatykiem, co nakazuje mi obiektywnie oddzielać rzeczywiste możliwości od nierealnych marzeń i roszczeniowych pomysłów. Owe rzeczywiste możliwości są raczej... nijakie. Żadne. Powrót do zawodu dzięki kursom, czy studia uzupełniające są poza moim zasięgiem. Zbyt dużo to kosztuje. Nie stać mnie na tak drogie inwestycje. Oszczędzanie forsy przy pensji robotniczej jest niemożliwe. Wręcz sprzeczne z matematyką finansową. Sponsor? Wolne żarty. Zresztą, gdyby nawet wydarzył się kolejny cud, co nie jest chyba możliwe, cuda to nie nieszczęścia, te zwykle chadzają parami, to do tego aby człowiek pracował i uczył się jednocześnie, musi mieć luksus posiadania suwerennego kąta, dachu nad głową nie obarczonego zobowiązaniami większymi niż niski czynsz. A to już marzenie ściętej głowy... zasobów finansowych nie posiadam, kredytu nie dostanę, a nawet jeśli jakiś wariat gotów był by kredyt mi przyznać to... odmówiłbym, nie będąc pewnym czy zdołam go spłacać. A o wolnorynkowych cenach najmu to już szkoda gadać. A dyskusje o mieszkaniach, nawet o tych z przedwojennym standartem sanitarnym - we Wrocławiu nadal urzędnicy oferują mieszkania z toaletą na zewnątrz - nie mają już sensu. Z moich wyliczeń wynika, że taki lokal otrzymałbym gdzieś... w piętnastą rocznicę mojej śmierci. No to powstaje pytanie: jak tu snuć jakiekolwiek plany na przyszłość, gdy nie jest się w stanie zabezpieczyć sobie podstawowych potrzeb egzystencjalnych? Dla człowieka bezdomnego, codzienność jest egzystencjalnym wyzwaniem. Tyle narzekania. Przy okazji tych rozmyślań nad moimi planami, zastanawiałem się nad tym, jak wygląda tak zwane planowanie przyszłości u zwykłych ludzi, funkcjonujących w społeczeństwie w sposób społecznie akceptowalny.

    Podobno ogromne znaczenie dla planowania przyszłości ma współczesny system edukacji, szkoła która ma - z założenia - umożliwić uczniom (chciałem napisać "wychowankom" lecz wychowawcza rola szkół w tym przedziwnym kraju to, doprawdy, żart, o ile nie kpina) różne typy aktywności i ról zawodowych, co ponoć ma określać role, jakie ci uczniowie, póżniej, mają w życiu odgrywać. Zgodnie z takim zadaniem szkół, uczeń ma przyswoić sobie, jak i z czym wiązać swoje nadzieje (?) na przyszłość umieszczoną w wyższych niż obecna szkołach lub w pracy zawodowej. Uczeń powinien nauczyć się, jak szukać drogi którą pójdzie w przyszłości. To właśnie w szkole uczeń powinien jasno dookreślić swoje oczekiwania wobec własnej przyszłości. Pięknie to brzmi, prawda? Trudno mi zgodzić się z tym. Myślę sobie bowiem, że aby szkoła w pełni wypełniła tak postawione zadania wobec ucznia, musiałaby być instytucją, która odławia i pielęgnuje indywidualności a przynajmniej traktuje każdego ucznia w sposób indywidualny. Tak nie jest. Współczesna polska szkoła pakuje wszystkich do jednego wora. Uśrednia. Wpaja przeciętniactwo. Wbija do głów koncepcje pracy zespołowej, jakby zapominając o tym, że to jednostki dzięki samotniczej pracy, przyczyniały się do rozwoju cywilizacji. Zresztą, w jaki sposób uczeń ma w pełni opanować jakieś zagadnienie, skoro jego rozwiązanie rozrzuca się po między kilku uczniów? Nie wiem. No i ten testowy sposób egzekwowania wiedzy. Przecież to uwalnia ucznia od takiej czynności jak analityczne myślenie. Przygotowuje jedynie do rozwiązywania krzyżówek. Jakoś nie tak dawno, czytałem opracowanie w którym jasno stwierdzono, że studenci szkół wyższych, w swej znakomitej większości, nie umieją czytać ze zrozumieniem! Na miłość Boską... no to czego te szkoły średnie uczą, oprócz miłości do fejsBoga? Staram się przypomnieć moje szczenięce lata w szkole średniej. Jak dziś pamiętam,byłem wówczas zdolny do, tylko i wyłącznie mglistych, nazbyt ogólnych wyobrażeń siebie samego w przyszłości, a przecież ta wydawała się jeszcze taka wtedy odległa. Podobnie rzecz się miała z przedstawieniem mojej roli w przyszłości. Lecz jeśli zdarzy się już nastolatek, którego rola w przyszłości jest mu świetnie znana, opisywana przez niego w szczegółach najdrobniejszych, to domniemywać należy, że są to plany nie jego, a jego rodziców, zmierzających zapewne do tego, aby to potomek wypełnił ich niespełnione ambicje. O tych niespełnionych ambicjach rodziców, mógłbym porozmawiać nieco dłużej, jako że ja też zderzyłem się z, nieakceptowanymi przeze mnie, oczekiwaniami mamy. Niezwykle dokładnie zaplanowała mi moją drogę i, niemal każdego dnia, z podziwu godną zawziętością, tłukła mi to do głowy. Poradziłem sobie z tym kłopotem w sposób taki, że nie złożyłem egzaminu wstępnego na uczelnię wybraną przez mamę, choć na egzamin, jak najbardziej, dotarłem. Po ogłoszeniu wyników zakomunikowałem mamie, że skoro egzamin oblałem, to oznacza że nie nadaję się absolutnie do zawodu, w jakim chciała mnie umieścić. Kolejny mój krok, wykonany już samodzielnie, również do najszczęśliwszych nie należał, gdyż powodowany był nie tyle rzeczywistymi zainteresowaniami, czy krystalizującymi się planami, co chęcią natychmiastowego "wyrwania się" z domu rodzinnego i uwolnienia od rodzicielskiej kurateli. Tyle o dzieciakach z ogólniaków.

    Studenci. Wybór kierunku studiów, rzecz niezwykle istotna, w zasadzie determinant całej reszty życia, następuje według kryterium przewidywanej atrakcyjności zawodu, lub jest powodowany chęcią kontynuacji rodzinnych tradycji, lub jest krokiem ku wypełnieniu rodzicielskich ambicji, bądż jest to wybór tylko i wyłącznie asekuracyjny (przypuszczam,że kierunek "prawo i administracja", czy "pedagogika specjalna", to kierunki w taki sposób wybierane. Zawód urzędnika państwowego czy wychowawcy "trudnych przypadków" jest bezpieczny bo nieusuwalny z żadnego systemu społecznego). Mimo wszystko, wydaje się mi, że spora większość ludzi już studiujących ma nadal kłopot z jasnym określeniem swojej przyszłości. Jakaś specyfika czasów dzisiejszych, specyfika jakiej nie potrafię nawet nazwać, powoduje,że do studentów dociera szereg komunikatów sprzecznych. Te sprzeczności są niesione przez często zmieniające się trendy, przez modę, przez dłuższą lub krótszą atrakcyjność jakichś tam zawodów, lub zwykłymi legendami o niebotycznych przychodach osiągalnych w jakiejś branży. Jest w tym wszystkim również jakaś presja, niesiona przez rywalizację w grupie środowiskowej, która to rywalizacja nie zawsze jest grą fair, na zasadzie "cel uświęca środki" czy "po trupach do zwycięstwa". Coś takiego, co przecież często przerywa granice takiej czy innej patologii, również kształtuje postawy póżniejsze studentów. Jasne, ci młodzieńcy mają pełną świadomość tego, jak istotne jest zdobywanie doświadczeń zawodowych już w trakcie nauki. Jednocześnie jednak, mają pełną świadomość faktu, że ślęczenie na, w praktyce darmowych, stażach czy praktykach odbiera im czas jaki mogą spożytkować na... zarabianie kasy. Otwierają więc przedsięwzięcia gospodarcze oferując łatwo sprzedawalne usługi, czy wyroby, lub pośredniczą w obrocie towarowym, co zwykle nie jest zajęciem "kompatybilnym" z kierunkiem studiów. W najgorszym przypadku, cały wolny czas spędzają na "kelnerowaniu" w knajpach, gdzie, jeśli są dobrzy, sporo zyskują na samych napiwkach. Wszystko w końcu sprowadza się do szmalu... Wszelkiej maści mentorzy, z Bożej łaski specjaliści od zatrudnienia, trenerzy, coach'e, doradcy zawodowi (namnożyło się tych zawodów - drogowskazów, dobry temat na odrębną dyskusję), tłuką tym dzieciakom do łbów, że dobrą pozycję startową do wygranej na dzikim przecież jeszcze, rynku pracy, jest dokładnie zaplanowana "ścieżka kariery". Ścieżka kariery: określenie tyleż wyświechtane, co głupie. Definicja tejże bzdury: logiczna i spójna sekwencja kolejnych [planowanych] stanowisk, które pracownicy obejmują w okresie pracy w danej organizacji [korporacji], której celem jest osiągnięcie osobistych celów, spełnienie własnych ambicji, dokwalifikowanie się, nabycie nowych doświadczeń, jak również spełnienie oczekiwań firmy [pracodawcy]. Ideą "ścieżek kariery" jest wzbogacenie o nowe umiejętności i doświadczenia praktyczne, a nie posiadanie formalnych dyplomów, świadczących o posiadanym wykształceniu. Tyle Encyklopedia Zarządzania. Teraz ja: żaden pracownik korporacji, czy innej, średniej lub większej organizacji nie może być pewien tego, że praca tamże gwarantuje mu kolejne awanse czy choćby przeniesienia na inne stanowiska, o ile nie jest umocowany więzami rodzinnymi lub koleżeńskimi z kadrą zarządzającą tą organizacją. To chyba tak powszechnie wiadome, że aż jasne dla każdego. Dalej: nie może być mowy o osiąganiu osobistych celów i spełnianiu własnych ambicji lub poszerzaniu kwalifikacji. Oczekiwania pracodawcy są zwykle tak duże, progi produktywności, wyników tak wyśrubowane, że nijak nie można połączyć sięgania po osobiste cele z harówką w atmosferze ciągłej gonitwy za wypełnieniem oczekiwań pracodawcy. Zresztą, podstawowym celem osobistym i naczelną ambicją pracowników takich firm, są pieniądze. Zarządy wprowadzają często prowizyjne systemy wynagrodzeń, zależne tylko i wyłączne od wyników, czasami trudnych do osiągnięcia. Pracownik realizuje więc tylko i tylko jeden, podstawowy swój cel, realizując tym samym cel pracodawcy: wzrost sprzedaży. Dzieje się to często kosztem zdrowia, życia rodzinnego i towarzyskiego. Określenie "korporoboty" nie wzięło się znikąd. Korporacje korporacjami. Planowanie przyszłości równie ciekawie wygląda u innych grup społecznych.

    Klasa robotnicza. W tym prekariat. Cóż może o swojej przyszłości powiedzieć człowiek, zatrudniony jako robotnik przy taśmie produkcyjnej, lub człowiek tyrający na podstawie jakiegoś tam śmiesznego świstka o zleceniu czy tam innym dziele. Nic. Zupełnie nic. Jedynym planem takich ludzi jest wytrzymanie od dziesiątego do dziesiątego za te grosze które zarabia. O ile otrzyma je w terminie, co jest już chyba w tym śmiesznym kraju ewenementem. Lub o ile w ogóle je otrzyma, bo okradanie ludzi z ich pracy staje się niezwykle modne. Można mówić o sytuacji takich ludzi wiele. Że przecież mogli się uczyć, że mogli poszerzać swoje kwalifikacje, że sami są sobie winni. Lecz jakoś nikt nie zwróci uwagi na rzecz podstawową: tacy ludzie są bardzo potrzebni. Żaden system nie wytrzyma bez robotników przy taśmie, bez sprzątaczek, bez stróżów, czyli bez tych wszystkich maluczkich, którzy każdego dnia ten system napędzają. W jaki sposób tacy ludzie mają zaplanować swoją przyszłość? Ja nie mam pojęcia. Oni chyba są zbyt zmęczeni codziennością i myśleniem o cenie parówek w Tesco - to nie ironia, to smutna rzeczywistość - żeby snuć plany bitew i podbojów przyszłości.  A nawet jeśli oni, czy wreszcie my wszyscy, jakieś tam plany mamy, staramy się je realizować, to zwykle okazuje się, że plany owszem, piękne, może i realne w jakiejś tam przyszłości odległej, lecz plany planami... a życie swoje.



środa, 6 maja 2015

6 maja 2015

   6.15.rano. Widok z okna miejsca w którym mieszkam. Noc miałem... dziwną. Nie mogłem zasnąć, choć wczoraj byłem zmęczony. Czułem się źle, przy czym nie potrafię dookreślić tu znaczenia słowa "źle". Po dłuższym czasie przewracania się w łóżku, z boku na bok, lub gapienia się w sufit, zrzuciłem kołdrę na podłogę, na której położyłem się. Wygodniej. Zasnąłem w dłuższą chwilę później, po otwarciu szeroko okien, a przecież było zimno. Cisza. Cisza aż boli.


Miejsce pracy. Mnóstwo trawy do wyharatania.





18.30  Po pracy.

Czuję najdrobniejszą kosteczkę i każdą komórkę każdego mięśnia. Długo, zbyt długo nie pracowałem fizycznie. Mimo wszystko czuję się dobrze. Miał rację koleś który powiedział że istocie ludzkiej trzeba ciężkiej pracy, żeby poczuła się człowiekiem.

wtorek, 5 maja 2015

SENTYMENT

   Garść wspomnień z dzieciństwa. Zdjęcie kamienicy, z bliska, zrobiłem u zbiegu ulic T. Kościuszki i Więckowskiego. W tym domu spędzałem najpiękniejsze chwile dzieciństwa, pod opieką aż nazbyt pobłażliwej babci i wiecznie tropiącej problemy ciotki. Na balkon, widoczny na drugim piętrze, wychodziłem z pokoju tak ogromnego, że można w nim było bawić się w berka. W czasie gdy ulicą pomykał tramwaj, a wspominam jeszcze takie wagony z siedzeniami z drewnianych szczebelków, wszystkie sprzęty w tym pokoju trzęsły się jak podczas wstrząsów tektonicznych. Trzecie okno, od prawej, to okno kuchenne. Jednym z moich ulubionych zajęć, było sterczenie w tym oknie i... liczenie przemykających ulicą samochodów. Były to czasy pojazdów klasy Warszawa czy Syrena. Jeśli w czasie kilku godzin doliczyłem się setki aut, to święciłem rekord. Dzisiaj sto pojazdów to kwestia kilku minut.

   Kolejne zdjęcie (sent.3), przedstawia ulicę Komuny Paryskiej. W widocznej kamienicy mieszkała moja ciocia, u której czasami, z rzadka, bywałem. To mieszkanie szalenie mnie fascynowało. Trzy, z łazienką cztery małe lecz wysokie pomieszczenia, dzieliła różnica poziomów. Pomieszczenia łączyły schody. Nie macie pojęcia, jak bardzo masakrowałem swój dziecięcy mózg, usiłując wyjaśnić to wielopoziomowe zagadnienie. W jednym pokoju ciocia gromadziła książki, na regałach po sufit. Do dziś pamiętam zapach tej biblioteki, odczuwany, lata całe później, w antykwariatach których już nie ma.

   Ulica Traugutta, widoczna na kolejnym zdjęciu (sent.2), cóż... to był cały mój świat, taki chłopięcy mikrokosmos, do którego wchodziłem codziennie rano, prowadzany przez robiącą tam zakupy babcię. Ciąg sklepików z najprzeróżniejszymi bibelotami, ciastkarnie, punkty usługowe, otóż to wszystko sprawiało, że będąc tam wpadałem w zachwyt jaki wyrażałem w sposób tak żywiołowy, że okiełznanie tegoż wymagało od babci kupienia mi jakiegoś drobiazgu. Tak... wspinałem się wtedy na szczyty sztuki wywierania wpływu... szkoda że dzisiaj tego nie potrafię.

   Zdjęcie następne (sent.8), to obraz bramy kamienicy typowy dla tej dzielnicy. Wygląda to makabrycznie, lecz ten stan ma swój urok.

  Następnie: Dawny Dom Aktora. Mieszkały tu aktorskie tuzy, ponoć moja mama integrowała się z nimi podczas spacerów rasowanych alpagą. Nie dam głowy za to, czy to prawda. Dzisiaj Muzeum Etnograficzne przy placu Zgody.

  Dalej: Żabia Ścieżka. Dawniej rzeczywiście dzika ścieżka blisko Niskich Łąk tuż przy Odrze. Moje miejsce    spacerów z rodziną. Nie lubiłem tego. Zabraniano mi gonić wiewiórki.

   Rzeka Oławka.Przed wejściem na opisaną wyżej ścieżkę. Dawniej tak czysta, że cała dzielnica, z przyległościami, korzystała z kąpieli, skacząc z mostku na którym stałem robiąc zdjęcie.

   Ostatnie zdjęcie: gmaszysko Dworca Głównego. Dawniej, dworzec ten to było Państwo w Państwie, które funkcjonowało własnym, dość... szemranym życiem. Ale miał tamten dworzec i swój sznyt, i charakter, i swoje legendy. Przebudowa to zniszczyła. Wysterylizowała to miejsce. Dzisiejszy kolor elewacji sprawia, że jak to widzę, to mam na myśli... czipsy serowe.

   Ech, te moje wspomnienia. Sorki za przynudzanie.

niedziela, 3 maja 2015

SCHRONISKA

    Zdarza się mi często słyszeć poradę, abym zamieszkał w jednym z trzech, jakie mam w zasięgu, instytutach Towarzystwa Pomocy Św. Brata Alberta. W istocie, we Wrocławiu funkcjonuje noclegownia i schronisko pod tym szyldem, kolejne jest w gminie Długołęka, blisko Wrocławia. Mity dotyczące tych schronisk, obecne czasami, zimą szczególnie, w telewizji, czy w radio lub na bilboardach namawiających do oddania części podatku, powodują że ludzie widzą w tym konkretne, sensowne rozwiązanie problemu bezdomności. A to nie tak, moi drodzy. To nie jest prawda.

    Jakiś czas temu wstecz, u początków mojej bezdomności, panicznie szukałem pomocy i rozwiązania moich kłopotów. Zgadnijcie gdzie poszedłem. Tak, właśnie do miejsc, o których teraz Wam opowiadam. Nie było to doświadczenie miłe. Ani zabawne. W schronisku w Szczodrem, tak na dzień dobry, osoba która mnie przyjmowała, stwierdziła że skoro trafiłem do tego przybytku, to oznacza że jestem zdegenerowanym już alkoholikiem i że warunkiem pozostania tamże, jest odbycie sześciotygodniowej, zamkniętej terapii dla alkoholików, z nieokreślonym czasowo okresem przygotowawczym do tej terapii. Cóż, zatkało mnie. Dłuższą chwilę usiłowałem wytłumaczyć tej, szalenie odpornej na argumenty, osobie, że problem nadużywania spirytusu nie dotyczy mnie wcale. Bo nie dotyczy. Dostałem czas na przemyślenia, kilka dni, po których zostałem wyrzucony, gdyż odmówiłem uczestnictwa w tej terapii. Rzecz jasna: mogłem zgodzić się. Lecz, jak sądziłem, opuściłbym terapię natychmiast z diagnozą przypadku u którego nie stwierdzono uzależnienia. Lub też, aby tam utrzymać się do końca, musiał bym łgać jak pies, aby przekonać personel, że owszem, jak najbardziej jestem ofiarą wyrobów spirytusowych. Nonsens. Przemiło wspominam ten krótki czas, spędzony w Szczodrem. Noce spędzone na trzecim piętrze konstrukcji z wojskowych łóżek, w sali mieszczącej ponad pięćdziesiąt osób. Posiłki: dwie pajdy
pomazane surową kaszanką. Nie więcej. To śniadanie. Na obiad serwowano wodnistą zupę z niedogotowanymi warzywami, podrasowaną olejem roślinnym, w ilości ok. pół litra na głowę. Kolacja podobna do śniadania. Wyjątkiem były obiady niedzielne: dwie łyżki dziwnie słodkich ziemniaków oblanych czymś na kształt gulaszu z przepotwornie cuchnącej koziny. Jeśli ktoś kojarzy obrzydliwy smród wymiocin, to ma wyobrażenie o jakości tej koziej potrawki. To, co wtedy uderzało mnie najbardziej, to krytyczny poziom higieny. Ciepłą wodę włączano na ok. trzydzieści minut, co umożliwiało kąpiel i przepierkę ledwie garstce pensjonariuszy. Wszawica rozprzestrzeniała się niczym złośliwy wirus sieciowy. Smród odczuwalny w nocy, jest nieopisywalny. W zeszłym roku pojechałem do Szczodrego odwiedzić znajomego, skierowanego tam przez opiekę społeczną. Z jego relacji i z tego co przez trzy godziny zauważyłem, nie uległo zmianie na lepsze nic. Oj, kłamię... jednak coś się zmieniło: personel zaczął z wyjątkową zaciekłością egzekwować od bezdomnych opłaty za pobyt. Czyli za co? - zapytałem kolegę. Wzruszył tylko ramionami i odpowiedział - Za przeterminowaną wyżerkę i za syf.

    W jakiś - dłuższy, jak dziś pamiętam - czas po tej przygodzie, zameldowałem się w noclegowni tej samej marki, co opisane wyżej schronisko. O konieczności wniesienia opłat za pobyt, zostałem poinformowany natychmiast, po czym przebadano mój oddech alkomatem i przeglądnięto szwy mojego przyodziewku w poszukiwaniu wszy. Udostępniono mi materac i cuchnący koc, dokładnie taki, jak w wojsku. Wieczorem okazało się, że pensjonariuszy jest tylu, że rozłożone materace przylegały do siebie w sposób niemal ścisły. Noce były fatalne. Jak nie kilku ludzi kaszlało, to któryś darł się w delirium, to ktoś pijany wszczynał awanturę. Należało spać w ubraniu. Zdjęcie ciuchów to stuprocentowa strata tychże. Nauczył mnie tego casus okradzenia mnie ze skarpet nie pierwszej już młodości. Łupem złodziei padało zresztą wszystko. Pod określeniem " wszystko", kryje się naprawdę wszystko. Noclegownię należało opuszczać na czas od godziny ósmej do godziny osiemnastej, bez względu na pogodę, czy też jakiekolwiek święto. Wyproszono mnie stamtąd za niepłacenie. W tamtym czasie o pracę było rzeczywiście trudno, a kraść i żebrać jakoś nie potrafię. Uciekłbym stamtąd sam, dzień wcześniej spostrzegłem pod moim materacem dziwnie duże robale w sile batalionu, a na sobie odczułem wszy. Zwalczałem to gówno myjąc się pod pompą w ogrodach działkowych, do których zawędrowałem szukając miejsca noclegowego i niemal codziennie zmieniając ciuchy, pozyskiwane w punktach Caritas lub PCK. Wtedy było o to łatwo, teraz instytucje te wymagają skierowań z opieki społecznej i poświadczeń z pośredniaka. A i takich punktów ubywa, z roku na rok jest ich mniej.

    Kolejne, ostatnie schronisko całodobowe, jest też we Wrocławiu, lecz gustują tam tylko w bezdomnych pobierających renty i emerytury. Bezdomny bez takich przychodów nie przenocuje tam ani nocy. Wybłaganie tam posiłku wiąże się z upokorzeniem, dotkliwym nawet dla człowieka arcypokornego.

   Chcę Wam powiedzieć, że takie miejsca jak opisane powyżej, spełniają tylko wegetatywną funkcję. Nie są w stanie pomóc w wyjściu z bezdomności. Zaszczepiają w ludziach zniechęcenie, zamiast wskazywać jakieś horyzonty. Zatrudnieni tam ludzie, nie są w stanie zaoferować żadnego drogowskazu. Jakieś warsztaty czy szkolenia, czy grupy wsparcia, czy nawet kółka hobbystyczne, to zagadnienia jakie przerastają wyobraźnię kadry takich ośrodków. Bezdomny ma przetrwać. Jak roślina. Uważam - na podstawie własnych obserwacji - że to Towarzystwo jest organizacją szkodliwą społecznie nastawioną na zysk, z bezdomnymi jako z tymi, których los wymusi na Was litość, abyście szczodrze oddawali Wasze ciężko zarobione pieniądze. Nie dajcie się nabrać! Ani grosz nie idzie na potrzeby bezdomnych. Ale etatów jest tam...


piątek, 1 maja 2015

STEREOTYPY

   Gdybym, w przejściu w którym zrobiłem to zdjęcie, zapytał przechodniów o to kim jest ten człowiek, usłyszałbym: pijak, żul, pijaczyna, alkoholik... i, z całą pewnością, wiele innych, gorszych epitetów. Znam tego człowieka. Widzę go codziennie, przechodząc tamtędy, obok niego. Przystaję, pytam o to jak leci, co słychać, czy chce bułkę, czy tam jabłko. On czasem odpowie. Czasem wzruszy tylko ramionami. Czasem nie odezwie się wcale patrząc na cholera wie co nic już nie widzącym wzrokiem. Jego życie polega na siedzeniu. Ta skrzynka, z której korzysta, to jego dom. Raz na jakiś czas wstanie i poprosi kogoś o pieniądze. Tuż obok ma sklep. W sklepie piwo. Jest alkoholikiem. Jest już w przedostatnim etapie uzależnienia, w stanie którym powoduje rezygnacja z walki o siebie. On jeszcze oddycha, jeszcze coś tam zje, jeszcze dotrą do niego bodźce takie jak temperatura czy silniejszy wiatr. Ale on już nie żyje. On ledwie wegetuje. Niedługo doświadczy czegoś takiego jak padaczka i delirium. Potem opieka społeczna pochowa go, w plastikowym worku, w nieuczęszczanym końcu cmentarza, w bezimiennym grobie. 


   Przedstawiam Wam tego człowieka, bezdomnego, niewątpliwie alkoholika, nie bez przyczyny. Otóż widok takiego człowieka, powoduje u ludzi chęć przypisywania alkoholizmu każdemu napotkanemu bezdomnemu. Słowa "bezdomny" i "alkoholik" są dla ludzi zwykle tożsame. A to błędny stereotyp. Często zamykający trzeźwym bezdomnym możliwość pracy zarobkowej (Co? Bezdomny? Nie, nie zatrudnię, bo weźmie pierwszy grosz i tyle go widzieli... Ja mam pomagać bezdomnym? Przecież oni wszystko przepijają...). Przykłady ludzkich reakcji, te w nawiasie, to autentyki. Ja też tego doświadczam, co ciekawe, często ze strony policjantów, którzy zarzucają mi kłamstwo gdy słyszą ode mnie że jestem  trzeźwy, bo w ogóle nie piję. Znacznie wcześniej, całe rzesze urzędników miejskich i państwowych odmawiały mi interwencji i pomocy. Albo stwierdzali że kłamię, mówiąc że nie piję, albo dochodzili do wniosku, że skoro abstynent, to ma sobie sam poradzić... cóż, doprowadzili do tego, że ignoruję, bojkotuję, olewam, wyszydzam wszelkie instytucje urzędnicze w tym mieście. I w kraju też...

  Chcę Wam powiedzieć, że myślenie o drugim człowieku w kategoriach negatywnych stereotypów, jest zbrodnią.  Chcę Wam powiedzieć, że wartościowanie drugiego człowieka na podstawie negatywnych opinii tak zwanej "większości", to zabijanie w tym człowieku nadziei. Chcę Wam powiedzieć, że ominięcie leżącego na ławce lub ulicy bezdomnego (a... uchlał się pewnie, śpi), to - być może - zaniechanie pomocy w przypadku śpiączki cukrzycowej lub zawału. Stereotyp to zbrodnia.

   Chcę Wam powiedzieć, że u przyczyn bezdomności leży nie tylko alkohol, nie tylko narkotyki, nie tylko hazard. Wśród przyczyn tego, społecznego już, problemu leżą także choroby psychiczne, wykluczenie z rodziny z powodu np. alkoholizmu rodziców bezdomnego, utrata pracy, eksmisja "na bruk", wyjście z domu dziecka "do nikąd", utrata świadczeń socjalnych. Pewnie jeszcze jakiś casus bym znalazł. Zatem, zanim ocenisz, porozmawiaj.