niedziela, 11 października 2015

RELIGIA W SZKOLE

  Nonsens.
  I na tym mógłbym zakończyć ten wpis.
 
  Wprowadzenie do szkół nauczania religii w wydaniu Kościoła Rzymsko-Katolickiego było błędem. Zresztą, próby wykładania jakichkolwiek zasad wiary religijnej, jakiegokolwiek wyznania, w szkołach mających nauczać tego, co dokonała nauka, zapisała historia, wydała sztuka, odnotowały annały myśli filozoficznej, są nie po drodze ani celom szkoły, ani uczniom. Nie to miejsce. I już nie ten czas. A, z pewnością, nie ta metoda.
   O metodzie:
   Atrybuty katechety wykładającego w szkole: Pismo Święte, Katechizm Kościoła Katolickiego, podręcznik do nauczania przedmiotu (durnowaty, jakby do imbecyli adresowany, w wielu fragmentach po prostu nie zrozumiały. Wiem, przeglądałem.), zestaw filmów fabularnych opartych na tekstach starotestamentowych ( sens tychże i przekaz nie do wyłapania dla kogoś, kto wcześniej nie poznał tych pism w towarzystwie interpretatora mającego wyobrażnię i charyzmę), często: gitara i zestawy śpiewników z repertuarem takim... [żart] akurat w guście młodzieży mniej lub bardziej wyrośniętej, jak również: nabyta w sposób często bezkrytyczny, bezmyślny, wiedza teologiczna oraz szczątkowe fragmenty wiedzy pedagogicznej nijak nie przystającej do realiów (podkreślam: realiów) dzisiejszych. Nad to: zestaw narzędzi do jak najbardziej subiektywnej oceny postępów w nauce, w postaci skali ocen, oraz zestaw narzędzi do karania w postaci od nie dopuszczenia do matury, wstrzymania promocji na kolejny semestr przez stwarzanie kłopotów w dostępie do Sakramentów aż do skazywania na ostracyzm ze strony otoczenia i najbliższego środowiska.
        Ludzie dzierżący powyższe atrybuty: katecheci, w znakomitej większości zupełnie nie przygotowani do roli wychowawców i nauczycieli, pozbawieni wyobrażni, nie umiejący, nie chcący wychodzić po za programowe ramy, po za automatyzm powielania treści z opisanych wyżej podręczników przedmiotu. Są to często ludzie świeccy, bez formacji, mający za sobą "odbębnienie", "odkuwanie" raczej programu studiów zaocznych teologii, traktujący pracę z dziećmi jak konieczny do przebycia trakt wiodący ku comiesięcznemu, państwowemu uposażeniu i emeryturze. O ile katechetą w szkole jest osoba w sutannie lub habicie, to - jakkolwiek przygotowana formacją do przekazu wartości religijnych - nie przystająca nijak do pracy w instytucji świeckiej, nie doganiająca wyzwań współczesnego, świeckiego świata, nie potrafiąca zrozumieć na płaszczyznach podstawowych zachowań, języka nawet dzieci i młodzieży, sama wszak z wychowaniem dziecka do czynienia nie ma. Owszem, przyznać tu należy, że są w tej grupie wyjątki szlachetnie błyszczące, i to tylko (tylko!) księża i zakonnicy lub zakonnice, traktujący to zajęcie z taką... miłością, z miłością po prostu, z zaangażowaniem. Jest ich, niestety, tyle tylko, że jak już taki katecheta pojawi się gdzieś tam, to pełno o nim w sieci, jak o epokowym odkryciu nadczłowieka niemal...
   O czasie:
      Czas, w którym rozwój technologii jest szybszy, niż wyobrażnia tych, którzy masowo z tych technologii korzystają, czas w którym wyścig po wynik jeszcze wyższy od tego z przedwczoraj wyznacza codzienność niemal każdego z nas, czas taktowany mediami, punktowany modami, trendami, ten czas któremu już chyba zegary kroku z trudem dotrzymują a którego brak już każdemu z nas doskwiera nie jest odpowiednim dla zatrzymania się i... wysłuchania, takiego zwykłego wysłuchania przypowieści o tym, co rzeczywiście czyni nas ludżmi, co jest fundamentem życia we wspólnocie. W czasie terażniejszym nie ma miejsca na coś, co nie przekłada się na materialny, rzeczowy sukces, co nie przynosi mierzalnych korzyści. Zatem: we współczesnej szkole nie ma miejsca na przedmiot, niebędący fundamentem specjalizacji w życiu budowanym w pościgu za sukcesem. Religia, dzisiaj, jest tylko dla tych którzy są świadomi wartości jakie wnosi w życie, którzy świadomie i drogą suwerennego, nie wymuszonego programami nauczania wyboru, chcą, naprawdę chcą zatrzymać się przy niej. Tacy ludzie znajdą katechezę.
   O miejscu:
     Nie istotne, gdzie ja znajdą. Ważne, aby nie było to miejsce stworzone do zupełnie innych celów, do zdobywania wiedzy mającej ułatwiać przyswojenie wiedzy bardziej skomplikowanej, w oparciu o zawodową specjalizację, stworzone do wyrobienia oglądu w świecie realnym, opartym na relacjach typu wymiana, usługa, kupno-sprzedaż. Ważne, żeby nie była to szkoła powszechna. Wielokrotnie spotkałem się ze zdaniem ludzi Kościoła - księży i zakonnych - twierdzących, że lekcje religii prowadzone w przykościelnych salach, wyglądały by zupełnie inaczej od tych szkolnych. Przede wszystkim, wykluczono by z nauczania świeckich lub zostawiono by tylko tych najlepszych, co zmiotło by już kłopoty bardzo poważne, generowane przez pseudo nauczycieli - debili, twierdzących na przykład, że modlitwa jest skuteczniejsza niż pigułka "dzień po"... Powrót do sal parafialnych niesie też niewątpliwą zaletę możliwości tworzenia autorskich programów nauczania, lub już tylko prowadzenia ich w sposób o nieba całe ciekawszy niż te sposoby, jakie proponują metodycy i twórcy programów i podręczników. A już wartością nie do osiągnięcia w szkole publicznej jest ta, że na lekcje religii przychodzili by tylko ci uczniowie, którzy rzeczywiście tego chcą. Odpada tu przecież kłopot z dopuszczeniami, z zaliczeniami, z postawami konformistycznymi, z wytykaniem tych, którzy uczęszczać nie chcą. A i czas staje się sprzymierzeńcem katechety, gdyż nie brak go w Kościele na tłumaczenie sensu nauk Chrystusa i tego mnóstwa zawiłych alegorii z jakich złożona jest Biblia. Może okazać się wtedy, że dogmaty oparto na jakichś przesłaniach i celach, a cuda, w swej istocie cudownej, to zdarzenia jakie każą myśleć, jakie czegoś uczą. Ksiądz, zakonnica, zakonnik świadomi swego powołania, kochający ludzi potrafią przekazać treści religijne w sposób nie tylko zajmujący tak, że aż przejmujący, lecz i w sposób mogący naprawdę zmienić życie najbardziej zatwardziałych niedowiarków i grzeszników. Na lepsze. Na dobre. Rzeczywiście wielu księży chciałoby przeniesienia religii do parafii. 
      Nie widzą przy tym problemów z pieniędzmi. W tym całym cyrku naprawdę nie chodzi o szmal. Miejska parafia świetnie obejdzie się bez tych dwóch nauczycielskich pensji. Rodzice czujący się rzeczywistymi członkami wspólnoty parafialnej, bez zająknięcia  zrzucą się do dodatkowej tacy na lekcje dla dzieci. Wiejskie parafie nie są tak "obfite" w dzieciaki, aby wykładanie im katechezy nadwerężało budżet probostwa, zresztą, rozwiązanie wydatków wyższych jak wyżej: druga taca w obiegu raz na miesiąc. Takie kwestie w Kościele parafialnym, często osiedlowym, to tylko rzecz obopólnego dogadania. A ile na tym zyska budżet państwa, to tylko już chyba Bóg jeden wie. Dużo. Niepomiernie spadną koszty szkół. Spadną koszty rodziców. 
      No to, w czym problem?
      Pytam o to znajomych mi funkcjonariuszy Kościoła.
      - W pomyśle debili z Episkopatu - odpowiadają wszyscy, innymi słowami rzecz jasna, lecz dosadnie ten sam sens. - Pewne przedsięwzięcia są tylko wyrazem niewiarygodnej pychy purpuratów, świadomych tego, że Kościół w tym kraju jest najpotężniejszą tubą propagandową, więc relacje na linii Kościół - Państwo to dla nich okazja arcywyśmienita do manifestacji władzy, bo w zamian skuteczna reklama wyborcza... a jak nie zrobicie tego, czego chcemy, to takiej waszej partii jakąś jatkę z ambon urządzimy...
     No i jest jeszcze problem z Konkordatem. Ale na to słyszę - i zgadzam się z tym - że Konkordat, jak każdy Traktat, można renegocjować ale jakoś nie słychać żeby któryś z polskich Rządów próbował zabrać się za to. Bo stanowisko Episkopatu... i tak ze wszystkim. I tak w kółko.
      To właśnie z powodu tych... chorych zależności po między rządzącymi Państwem, tak zwanym świeckim, a rządzącymi polską Prowincją Kościoła, wystosowywanie tych tak ostatnio głośnych petycji, podpisanych już przez ponad 150 tysięcy osób, chcących jakiejś... normalności, pozbawione jest jakiegokolwiek sensu. Te sterty dokumentów zginą w sejmowych zamrażarkach. Gotów jestem założyć się o to. 
        Ale... wystosujcie te setki tysięcy podpisów do Papieża. Pośpieszcie się, póki na tronie Piotrowym siedzi Franciszek. Być może, że z właściwą Mu energią, pozamiata tu i ówdzie. Samo wysłanie takiego dokumentu, jakiegoś hałasu narobi, więc tak czy siak, stanowisko zajmie. No nie... nie żebym to ja wymyślił, przeciwnie, ale mądrzy ludzie powtarzają zwykle, że jak czegoś nie załatwisz, to biegnij z tym do wierchuszki... wtedy załatwisz.
          Ja, chrześcijanin, praktykujący katolik, nie godzę się na nauczanie religii w szkołach publicznych. Nie godzę się na eksponowanie w tychże symboli religijnych. Nie godzę się. Bo na jednej z katechez powiedziano mi, że podczas Soboru Watykańskiego II, Kościół zobowiązał się do okazywania szacunku wyznawcom innych religii i bezwyznaniowcom. A zmuszanie kogoś o innych poglądach do przyswajania podstaw poglądów innych, niż jego własne, jest brakiem szacunku. Eksponowanie symboli religijnych jest sugerowaniem wprost, że dla wyznań innych, miejsca, niestety brak. Nie godzę się na lekcje religii gdziekolwiek indziej niż w obszarze należącym do Kościoła także dla tego, że mam dość czytania opinii, że uczenie mojej, także mojej religii to - cytuję i niech Bóg mi wybaczy - "indoktrynacja", "trzymanie za ryj", "odp... przymusu", "sztywne myślenie", "niechęć do dialogu". Chcę lekcji religii wpajającej dobro, uczącej słuchać drugiego, nawet tego "innego", Człowieka. Chcę lekcji religii opartej na wyobrażni uczącego, tak pięknej że aż baśniowej, opartej czasem i na zabawie, opartej na czasie i cierpliwości dla wątpliwości uczniów. Bo z czego rodzi się mądrość, jak nie z wątpliwości:?
      

niedziela, 4 października 2015

O WYSTĄPIENIU KS. KRZYSZTOFA CHARAMSY

Siedzę sobie właśnie nad bieżącym wydaniem "Wyborczej", nad trzema jej fragmentami poświęconymi hałasowi w okół funkcjonariusza Kościoła Katolickiego, któren to ów hałas wywołał ogłaszając Urbi et Orbi że gejem jest, i kochanka własnego, osobistego posiada. Czyni przy tym mnóstwo wyrzutów organizacji, do której wstąpił dobrowolnie, nie przymuszany przez nikogo, przechodząc w tym celu trudną formację seminaryjną, kształcąc się przy tym w dziedzinach równie trudnych. A potem pracował i zapewne kształcił się nadal, by zostać urzędnikiem Kongregacji Nauki Wiary, i wykładowcą uniwersyteckim. Jak rzadko kto, zdobył sobie w Kościele na tyle dużo zaufania, by nie pozostawiono go jakimś szeregowym proboszczem w zapomnianej przez Boga i olewanej przez diabła, prowincjonalnej parafii. I co? I pstro... nagle dociera do niego, że Ta, która potraktowała go i wiedzą, i awansem, że Kościół jest zakątkiem opresyjnym, zaślepionym, prześladującym. A w tym bagnie on: biedny, słaby homoseksualista, który najwidoczniej pod wpływem histerii, wypłakał się jakiemuś żurnaliście.

Żałosne.
Śmieszne.

Myślę sobie o tym tak: do Seminarium wstąpił Pan Krzysztof będąc już chyba człowiekiem na tyle rozwiniętym, że zdawał sobie sprawę ze swojej seksualności. A jeśli nie do końca, to wieloletni, nieprzerwany pobyt w licznym gronie mężczyzn, dawał mu dużo do myślenia. Z pewnością myśleli nad tym jego współtowarzysze. Bo każdy, absolutnie każdy heteroseksualny mężczyzna, dostrzeże w mężczyźnie z jakim codziennie przebywa, zachowania, gesty homoseksualne. W Seminariach, w klasztorach, w koszarach, podczas obozów, jest to nie do ukrycia. Dodam do tego wiele lat pracy, z ludźmi. Wiele lat dalszej nauki, również z ludźmi. Ktoś musiał zwracać mu uwagę, zadawać niewygodne pytania, krytykować go, plotkować o nim, może donosić na niego. A mimo to tkwił w tym "parszywym koszmarze". Dlaczego? Dlaczego nie wystąpił ze stanu duchownego wtedy, gdy kłopoty z akceptacją jego orientacji się zaczęły? Tchórzostwo? Konformizm? Pokora wyniesiona do stanu masochizmu? Chęć przetrwania dla kariery w Watykanie? Nie przekona przecież nikogo, że nie wiedział jakoby Kościół w swym przywiązaniu do tradycji, był nietolerancyjny wobec zachowań homoseksualnych w swoich szeregach. Otóż wiedział. A tkwiąc w kościelnych szeregach tyle lat, tolerował taki rzeczy stan. I doskonale wiedział, że stanowisko Kościoła nie drgnie nawet, by uległo to zmianie w stronę akceptacji. Bo Kościół opiera się na czymś takim jak związek kobiety i mężczyzny, którzy zdolni są do założenia rodziny, którą pielęgnować będą w miłości. Rodzina to podstawowy filar Kościoła. Codzienny, mały, organiczny, rzeczywisty Kościół. Rodzina. Czyli coś, czego homoseksualista nigdy nie stworzy. Bo - choć zapewniać będzie inaczej - nie wniesie do wychowania dzieci, do domowego ciepła przymiotów z natury danych kobiecie. Chociażby nie wiadomo jak się starał, matczynej miłości nie zastąpi.

Napisał, Krzysztof Charamsa, porywające oświadczenie ( vide: GW, 3-4 października, strona 37 ), wspominając o swoim cierpieniu, o wewnętrznych walkach, o dyskusjach z innymi kapłanami homoseksualnej orientacji, o znalezieniu kochanka. Czyli kubły żali, tak przecież charakterystyczne dla grupy homoseksualistów, którzy nie potrafią, generalnie, radzić sobie nawet z milczącym brakiem akceptacji otoczenia w szkole, w pracy, w środowisku. Nienaturalne dla homoseksualistów jest bowiem to, że środowisko osób złożone w ogromnej większości z heteroseksualistów, dostrzega coś będącego wbrew prawom natury. Naturalne zachowanie ludzi jest be, jest fuj. Bo dostrzega, już tylko dostrzega coś, co jest wbrew naturze.

Święte Oficjum, nazywa Pan Charamsa "ciemiężycielskim", "nienawistnym", "homofobicznym" oraz wzgardliwym, ciemnym, zaślepionym i jeszcze dorzuca kilka tym podobnych określeń. Myślę sobie, że Pan Charamsa ma podstawowy problem z czymś takim jak lojalność. No, rzecz rzadka niezwykle w czasach dzisiejszych, ta cała lojalność. Szczególnie wobec tego, który zapewnia status społeczny już dworski przecież, zajęcia godne intelektualisty, o konkretnych apanażach i otwartej drodze ku wyżynom rozwoju i awansu nie wspomnę. I ten brak lojalności w prasie ogłasza...

Wstyd.
Ale wstyd nieistotny. Hałas ma być. Coming out to chwytliwe hasełko...

To coś, co Pan Charamsa nazywa wyzwoleniem, i o czym powiadamia prasę ma nawet swoją dedykację. Dla mamy, dla siostry, dla brata, dla... kochanka. Cóż... mama będzie arcyszczęśliwa z tego, że robiący karierę syn wylatuje z Kościoła do jakiejś, pożal się Boże, mansardy w której obściskiwał będzie swojego kochanka, z dość... niepewnymi widokami na przyszłość bez sutanny, szczególnie po tak głośnej manifestacji braku lojalności wobec pracodawcy i z wykrzyczaną wszem i wobec odmiennością. A rodzeństwo będzie bardzo zadowolone, gdy za plecami słyszeć będzie szepty, że to rodzina tego, tfu, tfu... geja. Jest i dedykacja dla środowiska LGBT. Czyli dla tych osób, które w równie hałaśliwy sposób chcą homoseksualnych małżeństw, jednopłciowego wychowywania dzieci, prawa do zmiany płci. Czyli: wywrócenia naturalnego porządku istnienia i funkcjonowania ludzi. Jeśli Pan Charamsa, filozof, z pewnością mający jakiś trzeźwy ogląd porządku świata w którym żyje, wierzy że to dobra droga, to jest nie tylko buntownikiem - sensatem, ale i człowiekiem nie zdającym sobie sprawy z destrukcyjnych skutków takich zmian.

Śpieszę uspokoić Pana Charamsę: Kościół nie ma nic do sypialnianych upodobań swoich wiernych. Nie zamyka drzwi kościołów dla homoseksualistów. Nie przegania ich z parafialnych wspólnot. Nie wytyka ich palcem w trakcie rekolekcji czy pielgrzymek. Kościół przeciwstawia się wspomnianym wyżej zjawiskom wiedząc, że nie prowadzą do niczego dobrego. Rzecz jasna: dochodzi do kompletnie nieodpowiedzialnych wystąpień poszczególnych księży, ziejących nienawiścią i gotowych podpalać stosy. Lecz to tylko ludzie. I jako tacy, błądzą.

Stworzył Pan Charamsa, dziesięciopunktowy "Nowy manifest wyzwolenia". A to nic innego, jak zbiór dziesięciu instrukcji, pouczeń dla Kościoła. No to i ja, skromny robotnik winnicy Pańskiej, w stronę Pana Charamsy pouczenie wystosuję: stawia się Pan oto w roli Papieża, a co najmniej w roli Kongregacji, których zadaniem jest wskazywanie Kościołowi jego dróg. A i do roli niejakiego Marcina Lutra, też Panu daleko. Gdy gazety i dyskusje przycichną, i zapomną o Panu, wtedy dojdzie Pan do wniosku, że nie warto wzniecać rewolucji tam, gdzie wcześniej czy później nastąpi. Lecz w swoim czasie. I w swoim tempie. I mocą mądrości Kościoła. A nie mocą krzyku rebelianta.