niedziela, 11 października 2015

RELIGIA W SZKOLE

  Nonsens.
  I na tym mógłbym zakończyć ten wpis.
 
  Wprowadzenie do szkół nauczania religii w wydaniu Kościoła Rzymsko-Katolickiego było błędem. Zresztą, próby wykładania jakichkolwiek zasad wiary religijnej, jakiegokolwiek wyznania, w szkołach mających nauczać tego, co dokonała nauka, zapisała historia, wydała sztuka, odnotowały annały myśli filozoficznej, są nie po drodze ani celom szkoły, ani uczniom. Nie to miejsce. I już nie ten czas. A, z pewnością, nie ta metoda.
   O metodzie:
   Atrybuty katechety wykładającego w szkole: Pismo Święte, Katechizm Kościoła Katolickiego, podręcznik do nauczania przedmiotu (durnowaty, jakby do imbecyli adresowany, w wielu fragmentach po prostu nie zrozumiały. Wiem, przeglądałem.), zestaw filmów fabularnych opartych na tekstach starotestamentowych ( sens tychże i przekaz nie do wyłapania dla kogoś, kto wcześniej nie poznał tych pism w towarzystwie interpretatora mającego wyobrażnię i charyzmę), często: gitara i zestawy śpiewników z repertuarem takim... [żart] akurat w guście młodzieży mniej lub bardziej wyrośniętej, jak również: nabyta w sposób często bezkrytyczny, bezmyślny, wiedza teologiczna oraz szczątkowe fragmenty wiedzy pedagogicznej nijak nie przystającej do realiów (podkreślam: realiów) dzisiejszych. Nad to: zestaw narzędzi do jak najbardziej subiektywnej oceny postępów w nauce, w postaci skali ocen, oraz zestaw narzędzi do karania w postaci od nie dopuszczenia do matury, wstrzymania promocji na kolejny semestr przez stwarzanie kłopotów w dostępie do Sakramentów aż do skazywania na ostracyzm ze strony otoczenia i najbliższego środowiska.
        Ludzie dzierżący powyższe atrybuty: katecheci, w znakomitej większości zupełnie nie przygotowani do roli wychowawców i nauczycieli, pozbawieni wyobrażni, nie umiejący, nie chcący wychodzić po za programowe ramy, po za automatyzm powielania treści z opisanych wyżej podręczników przedmiotu. Są to często ludzie świeccy, bez formacji, mający za sobą "odbębnienie", "odkuwanie" raczej programu studiów zaocznych teologii, traktujący pracę z dziećmi jak konieczny do przebycia trakt wiodący ku comiesięcznemu, państwowemu uposażeniu i emeryturze. O ile katechetą w szkole jest osoba w sutannie lub habicie, to - jakkolwiek przygotowana formacją do przekazu wartości religijnych - nie przystająca nijak do pracy w instytucji świeckiej, nie doganiająca wyzwań współczesnego, świeckiego świata, nie potrafiąca zrozumieć na płaszczyznach podstawowych zachowań, języka nawet dzieci i młodzieży, sama wszak z wychowaniem dziecka do czynienia nie ma. Owszem, przyznać tu należy, że są w tej grupie wyjątki szlachetnie błyszczące, i to tylko (tylko!) księża i zakonnicy lub zakonnice, traktujący to zajęcie z taką... miłością, z miłością po prostu, z zaangażowaniem. Jest ich, niestety, tyle tylko, że jak już taki katecheta pojawi się gdzieś tam, to pełno o nim w sieci, jak o epokowym odkryciu nadczłowieka niemal...
   O czasie:
      Czas, w którym rozwój technologii jest szybszy, niż wyobrażnia tych, którzy masowo z tych technologii korzystają, czas w którym wyścig po wynik jeszcze wyższy od tego z przedwczoraj wyznacza codzienność niemal każdego z nas, czas taktowany mediami, punktowany modami, trendami, ten czas któremu już chyba zegary kroku z trudem dotrzymują a którego brak już każdemu z nas doskwiera nie jest odpowiednim dla zatrzymania się i... wysłuchania, takiego zwykłego wysłuchania przypowieści o tym, co rzeczywiście czyni nas ludżmi, co jest fundamentem życia we wspólnocie. W czasie terażniejszym nie ma miejsca na coś, co nie przekłada się na materialny, rzeczowy sukces, co nie przynosi mierzalnych korzyści. Zatem: we współczesnej szkole nie ma miejsca na przedmiot, niebędący fundamentem specjalizacji w życiu budowanym w pościgu za sukcesem. Religia, dzisiaj, jest tylko dla tych którzy są świadomi wartości jakie wnosi w życie, którzy świadomie i drogą suwerennego, nie wymuszonego programami nauczania wyboru, chcą, naprawdę chcą zatrzymać się przy niej. Tacy ludzie znajdą katechezę.
   O miejscu:
     Nie istotne, gdzie ja znajdą. Ważne, aby nie było to miejsce stworzone do zupełnie innych celów, do zdobywania wiedzy mającej ułatwiać przyswojenie wiedzy bardziej skomplikowanej, w oparciu o zawodową specjalizację, stworzone do wyrobienia oglądu w świecie realnym, opartym na relacjach typu wymiana, usługa, kupno-sprzedaż. Ważne, żeby nie była to szkoła powszechna. Wielokrotnie spotkałem się ze zdaniem ludzi Kościoła - księży i zakonnych - twierdzących, że lekcje religii prowadzone w przykościelnych salach, wyglądały by zupełnie inaczej od tych szkolnych. Przede wszystkim, wykluczono by z nauczania świeckich lub zostawiono by tylko tych najlepszych, co zmiotło by już kłopoty bardzo poważne, generowane przez pseudo nauczycieli - debili, twierdzących na przykład, że modlitwa jest skuteczniejsza niż pigułka "dzień po"... Powrót do sal parafialnych niesie też niewątpliwą zaletę możliwości tworzenia autorskich programów nauczania, lub już tylko prowadzenia ich w sposób o nieba całe ciekawszy niż te sposoby, jakie proponują metodycy i twórcy programów i podręczników. A już wartością nie do osiągnięcia w szkole publicznej jest ta, że na lekcje religii przychodzili by tylko ci uczniowie, którzy rzeczywiście tego chcą. Odpada tu przecież kłopot z dopuszczeniami, z zaliczeniami, z postawami konformistycznymi, z wytykaniem tych, którzy uczęszczać nie chcą. A i czas staje się sprzymierzeńcem katechety, gdyż nie brak go w Kościele na tłumaczenie sensu nauk Chrystusa i tego mnóstwa zawiłych alegorii z jakich złożona jest Biblia. Może okazać się wtedy, że dogmaty oparto na jakichś przesłaniach i celach, a cuda, w swej istocie cudownej, to zdarzenia jakie każą myśleć, jakie czegoś uczą. Ksiądz, zakonnica, zakonnik świadomi swego powołania, kochający ludzi potrafią przekazać treści religijne w sposób nie tylko zajmujący tak, że aż przejmujący, lecz i w sposób mogący naprawdę zmienić życie najbardziej zatwardziałych niedowiarków i grzeszników. Na lepsze. Na dobre. Rzeczywiście wielu księży chciałoby przeniesienia religii do parafii. 
      Nie widzą przy tym problemów z pieniędzmi. W tym całym cyrku naprawdę nie chodzi o szmal. Miejska parafia świetnie obejdzie się bez tych dwóch nauczycielskich pensji. Rodzice czujący się rzeczywistymi członkami wspólnoty parafialnej, bez zająknięcia  zrzucą się do dodatkowej tacy na lekcje dla dzieci. Wiejskie parafie nie są tak "obfite" w dzieciaki, aby wykładanie im katechezy nadwerężało budżet probostwa, zresztą, rozwiązanie wydatków wyższych jak wyżej: druga taca w obiegu raz na miesiąc. Takie kwestie w Kościele parafialnym, często osiedlowym, to tylko rzecz obopólnego dogadania. A ile na tym zyska budżet państwa, to tylko już chyba Bóg jeden wie. Dużo. Niepomiernie spadną koszty szkół. Spadną koszty rodziców. 
      No to, w czym problem?
      Pytam o to znajomych mi funkcjonariuszy Kościoła.
      - W pomyśle debili z Episkopatu - odpowiadają wszyscy, innymi słowami rzecz jasna, lecz dosadnie ten sam sens. - Pewne przedsięwzięcia są tylko wyrazem niewiarygodnej pychy purpuratów, świadomych tego, że Kościół w tym kraju jest najpotężniejszą tubą propagandową, więc relacje na linii Kościół - Państwo to dla nich okazja arcywyśmienita do manifestacji władzy, bo w zamian skuteczna reklama wyborcza... a jak nie zrobicie tego, czego chcemy, to takiej waszej partii jakąś jatkę z ambon urządzimy...
     No i jest jeszcze problem z Konkordatem. Ale na to słyszę - i zgadzam się z tym - że Konkordat, jak każdy Traktat, można renegocjować ale jakoś nie słychać żeby któryś z polskich Rządów próbował zabrać się za to. Bo stanowisko Episkopatu... i tak ze wszystkim. I tak w kółko.
      To właśnie z powodu tych... chorych zależności po między rządzącymi Państwem, tak zwanym świeckim, a rządzącymi polską Prowincją Kościoła, wystosowywanie tych tak ostatnio głośnych petycji, podpisanych już przez ponad 150 tysięcy osób, chcących jakiejś... normalności, pozbawione jest jakiegokolwiek sensu. Te sterty dokumentów zginą w sejmowych zamrażarkach. Gotów jestem założyć się o to. 
        Ale... wystosujcie te setki tysięcy podpisów do Papieża. Pośpieszcie się, póki na tronie Piotrowym siedzi Franciszek. Być może, że z właściwą Mu energią, pozamiata tu i ówdzie. Samo wysłanie takiego dokumentu, jakiegoś hałasu narobi, więc tak czy siak, stanowisko zajmie. No nie... nie żebym to ja wymyślił, przeciwnie, ale mądrzy ludzie powtarzają zwykle, że jak czegoś nie załatwisz, to biegnij z tym do wierchuszki... wtedy załatwisz.
          Ja, chrześcijanin, praktykujący katolik, nie godzę się na nauczanie religii w szkołach publicznych. Nie godzę się na eksponowanie w tychże symboli religijnych. Nie godzę się. Bo na jednej z katechez powiedziano mi, że podczas Soboru Watykańskiego II, Kościół zobowiązał się do okazywania szacunku wyznawcom innych religii i bezwyznaniowcom. A zmuszanie kogoś o innych poglądach do przyswajania podstaw poglądów innych, niż jego własne, jest brakiem szacunku. Eksponowanie symboli religijnych jest sugerowaniem wprost, że dla wyznań innych, miejsca, niestety brak. Nie godzę się na lekcje religii gdziekolwiek indziej niż w obszarze należącym do Kościoła także dla tego, że mam dość czytania opinii, że uczenie mojej, także mojej religii to - cytuję i niech Bóg mi wybaczy - "indoktrynacja", "trzymanie za ryj", "odp... przymusu", "sztywne myślenie", "niechęć do dialogu". Chcę lekcji religii wpajającej dobro, uczącej słuchać drugiego, nawet tego "innego", Człowieka. Chcę lekcji religii opartej na wyobrażni uczącego, tak pięknej że aż baśniowej, opartej czasem i na zabawie, opartej na czasie i cierpliwości dla wątpliwości uczniów. Bo z czego rodzi się mądrość, jak nie z wątpliwości:?
      

niedziela, 4 października 2015

O WYSTĄPIENIU KS. KRZYSZTOFA CHARAMSY

Siedzę sobie właśnie nad bieżącym wydaniem "Wyborczej", nad trzema jej fragmentami poświęconymi hałasowi w okół funkcjonariusza Kościoła Katolickiego, któren to ów hałas wywołał ogłaszając Urbi et Orbi że gejem jest, i kochanka własnego, osobistego posiada. Czyni przy tym mnóstwo wyrzutów organizacji, do której wstąpił dobrowolnie, nie przymuszany przez nikogo, przechodząc w tym celu trudną formację seminaryjną, kształcąc się przy tym w dziedzinach równie trudnych. A potem pracował i zapewne kształcił się nadal, by zostać urzędnikiem Kongregacji Nauki Wiary, i wykładowcą uniwersyteckim. Jak rzadko kto, zdobył sobie w Kościele na tyle dużo zaufania, by nie pozostawiono go jakimś szeregowym proboszczem w zapomnianej przez Boga i olewanej przez diabła, prowincjonalnej parafii. I co? I pstro... nagle dociera do niego, że Ta, która potraktowała go i wiedzą, i awansem, że Kościół jest zakątkiem opresyjnym, zaślepionym, prześladującym. A w tym bagnie on: biedny, słaby homoseksualista, który najwidoczniej pod wpływem histerii, wypłakał się jakiemuś żurnaliście.

Żałosne.
Śmieszne.

Myślę sobie o tym tak: do Seminarium wstąpił Pan Krzysztof będąc już chyba człowiekiem na tyle rozwiniętym, że zdawał sobie sprawę ze swojej seksualności. A jeśli nie do końca, to wieloletni, nieprzerwany pobyt w licznym gronie mężczyzn, dawał mu dużo do myślenia. Z pewnością myśleli nad tym jego współtowarzysze. Bo każdy, absolutnie każdy heteroseksualny mężczyzna, dostrzeże w mężczyźnie z jakim codziennie przebywa, zachowania, gesty homoseksualne. W Seminariach, w klasztorach, w koszarach, podczas obozów, jest to nie do ukrycia. Dodam do tego wiele lat pracy, z ludźmi. Wiele lat dalszej nauki, również z ludźmi. Ktoś musiał zwracać mu uwagę, zadawać niewygodne pytania, krytykować go, plotkować o nim, może donosić na niego. A mimo to tkwił w tym "parszywym koszmarze". Dlaczego? Dlaczego nie wystąpił ze stanu duchownego wtedy, gdy kłopoty z akceptacją jego orientacji się zaczęły? Tchórzostwo? Konformizm? Pokora wyniesiona do stanu masochizmu? Chęć przetrwania dla kariery w Watykanie? Nie przekona przecież nikogo, że nie wiedział jakoby Kościół w swym przywiązaniu do tradycji, był nietolerancyjny wobec zachowań homoseksualnych w swoich szeregach. Otóż wiedział. A tkwiąc w kościelnych szeregach tyle lat, tolerował taki rzeczy stan. I doskonale wiedział, że stanowisko Kościoła nie drgnie nawet, by uległo to zmianie w stronę akceptacji. Bo Kościół opiera się na czymś takim jak związek kobiety i mężczyzny, którzy zdolni są do założenia rodziny, którą pielęgnować będą w miłości. Rodzina to podstawowy filar Kościoła. Codzienny, mały, organiczny, rzeczywisty Kościół. Rodzina. Czyli coś, czego homoseksualista nigdy nie stworzy. Bo - choć zapewniać będzie inaczej - nie wniesie do wychowania dzieci, do domowego ciepła przymiotów z natury danych kobiecie. Chociażby nie wiadomo jak się starał, matczynej miłości nie zastąpi.

Napisał, Krzysztof Charamsa, porywające oświadczenie ( vide: GW, 3-4 października, strona 37 ), wspominając o swoim cierpieniu, o wewnętrznych walkach, o dyskusjach z innymi kapłanami homoseksualnej orientacji, o znalezieniu kochanka. Czyli kubły żali, tak przecież charakterystyczne dla grupy homoseksualistów, którzy nie potrafią, generalnie, radzić sobie nawet z milczącym brakiem akceptacji otoczenia w szkole, w pracy, w środowisku. Nienaturalne dla homoseksualistów jest bowiem to, że środowisko osób złożone w ogromnej większości z heteroseksualistów, dostrzega coś będącego wbrew prawom natury. Naturalne zachowanie ludzi jest be, jest fuj. Bo dostrzega, już tylko dostrzega coś, co jest wbrew naturze.

Święte Oficjum, nazywa Pan Charamsa "ciemiężycielskim", "nienawistnym", "homofobicznym" oraz wzgardliwym, ciemnym, zaślepionym i jeszcze dorzuca kilka tym podobnych określeń. Myślę sobie, że Pan Charamsa ma podstawowy problem z czymś takim jak lojalność. No, rzecz rzadka niezwykle w czasach dzisiejszych, ta cała lojalność. Szczególnie wobec tego, który zapewnia status społeczny już dworski przecież, zajęcia godne intelektualisty, o konkretnych apanażach i otwartej drodze ku wyżynom rozwoju i awansu nie wspomnę. I ten brak lojalności w prasie ogłasza...

Wstyd.
Ale wstyd nieistotny. Hałas ma być. Coming out to chwytliwe hasełko...

To coś, co Pan Charamsa nazywa wyzwoleniem, i o czym powiadamia prasę ma nawet swoją dedykację. Dla mamy, dla siostry, dla brata, dla... kochanka. Cóż... mama będzie arcyszczęśliwa z tego, że robiący karierę syn wylatuje z Kościoła do jakiejś, pożal się Boże, mansardy w której obściskiwał będzie swojego kochanka, z dość... niepewnymi widokami na przyszłość bez sutanny, szczególnie po tak głośnej manifestacji braku lojalności wobec pracodawcy i z wykrzyczaną wszem i wobec odmiennością. A rodzeństwo będzie bardzo zadowolone, gdy za plecami słyszeć będzie szepty, że to rodzina tego, tfu, tfu... geja. Jest i dedykacja dla środowiska LGBT. Czyli dla tych osób, które w równie hałaśliwy sposób chcą homoseksualnych małżeństw, jednopłciowego wychowywania dzieci, prawa do zmiany płci. Czyli: wywrócenia naturalnego porządku istnienia i funkcjonowania ludzi. Jeśli Pan Charamsa, filozof, z pewnością mający jakiś trzeźwy ogląd porządku świata w którym żyje, wierzy że to dobra droga, to jest nie tylko buntownikiem - sensatem, ale i człowiekiem nie zdającym sobie sprawy z destrukcyjnych skutków takich zmian.

Śpieszę uspokoić Pana Charamsę: Kościół nie ma nic do sypialnianych upodobań swoich wiernych. Nie zamyka drzwi kościołów dla homoseksualistów. Nie przegania ich z parafialnych wspólnot. Nie wytyka ich palcem w trakcie rekolekcji czy pielgrzymek. Kościół przeciwstawia się wspomnianym wyżej zjawiskom wiedząc, że nie prowadzą do niczego dobrego. Rzecz jasna: dochodzi do kompletnie nieodpowiedzialnych wystąpień poszczególnych księży, ziejących nienawiścią i gotowych podpalać stosy. Lecz to tylko ludzie. I jako tacy, błądzą.

Stworzył Pan Charamsa, dziesięciopunktowy "Nowy manifest wyzwolenia". A to nic innego, jak zbiór dziesięciu instrukcji, pouczeń dla Kościoła. No to i ja, skromny robotnik winnicy Pańskiej, w stronę Pana Charamsy pouczenie wystosuję: stawia się Pan oto w roli Papieża, a co najmniej w roli Kongregacji, których zadaniem jest wskazywanie Kościołowi jego dróg. A i do roli niejakiego Marcina Lutra, też Panu daleko. Gdy gazety i dyskusje przycichną, i zapomną o Panu, wtedy dojdzie Pan do wniosku, że nie warto wzniecać rewolucji tam, gdzie wcześniej czy później nastąpi. Lecz w swoim czasie. I w swoim tempie. I mocą mądrości Kościoła. A nie mocą krzyku rebelianta.

niedziela, 20 września 2015

KOBIETY W KOŚCIELE

   Wpadła mi w ręce książka pt.: "Kobiety w Kościele". Przeczytałem. Autorka przedstawia, w sposób ciekawy, chwilami w tonie i w tempie dobrego reportażu, historię i teraźniejszość dróg wielu kobiet do odnalezienia swojego miejsca w Kościele. Znaczącego miejsca. Bo odniosłem wrażenie, że tak autorce, jak i większości jej bohaterek chodzi w zasadzie o dwie sprawy. O dyskryminację kobiet w Kościele i o dostęp kobiet do święceń kapłańskich. Z pierwszą kwestią, z dyskryminacją, mogę długo i wytrwale dyskutować. Z drugą, z kapłaństwem kobiet, już nie tak wytrwale...

   Uważam że Kościół traktuje kobiety i mężczyzn jednakowo. Nie czyni różnic pomiędzy nimi. A przynajmniej, wszędzie tam gdzie dostrzega jakieś archaiczne przyczyny nierówności, stara się to naprawić. Wskazując na rolę kobiet i mężczyzn w Kościele (pojętym jako zbiorowość, wspólnota) zaszczytniejsze miejsce przyznaje kobietom właśnie. Dowodów na to mnóstwo. Choćby w tekście Mulieris Dignitatem, w liście apostolskim Jana Pawła II. Albo w Deus caritas est, w encyklice Benedykta XVI. Albo w liście Franciszka do jednego z kardynałów Rady "Iustitia et Pax". Nie mam zamiaru cytować tutaj fragmentów tych dokumentów. Posiadacie, niewątpliwie, umiejętność czytania ze zrozumieniem i grzebania w Internetach, więc przeczytajcie to w całości. To są treści niosące wiedzę nie tylko katolikom. Chociaż, nie. Trochę z Franciszka: "Cierpię, gdy widzę w Kościele i w niektórych organizacjach kościelnych, że rola posługi kobiety przesuwa się ku poddaństwu." I dodaje, że wyprawia się się tak dlatego, ponieważ nie bardzo wiadomo, co kobieta ma robić w Kościele... Zatrzymam się przy tym chwilę. Za chwilę, bo dla podkreślenia tego co Pismo Święte mówi o roli kobiety, chcę tu Was namówić do uważnej lektury Księgi Judyty, w Starym Testamencie. Ta dość... niekonsekwentna w chronologii historycznej i w rzeczywistości geograficznej opowieść, przywołuje Judytę, jako bogobojną, wiernie poddaną tradycjom i, uwaga, dobrze zarządzającą pozostawionym Jej pieczy majątkiem, kobietę, która w obliczu niemocy władz złożonych z mężczyzn, bierze na siebie dość ryzykowny - z punktu widzenia wyznawanych przez Nią wartości i zasad - ciężar wyzwolenia narodu z politycznego i religijnego zagrożenia. Udaje się Jej. Bóg, jak widać, w sytuacji z pozoru już beznadziejnej, posłużył się tym, co wedle ludzkich ocen jest ułomne, słabe: umysłem i inwencją kobiety.


  W naszej, nie boję się tego powiedzieć, w polskiej mentalności utarło się już tak, że mężczyzna jest głową rodziny, utrzymującą tę rodzinę, co daje owemu mężczyźnie mandat do roli, pozycji bezdyskusyjnie decyzyjnej i kierowniczej. Mężczyzna, oczywiście ten obarczony takowym, zwichrowanym pojęciem o swoim miejscu, jak tylko zyska posłuch w swoich czterech ścianach, natychmiast replikuje te władcze zapędy w najbliższe środowisko, w pracy, w parafialnej wspólnocie. Niestety. Wpadnijcie któregoś dnia do Kościoła w godzinach innych niż czas nabożeństw. Zobaczcie kto dogina przy szorowaniu ław i posadzek. No kto? Kobiety oczywiście. Nietrudno wtedy o widok kilku mężczyzn, stojących z założonymi rękami i plotkujących o bzdurach. Ani im we łbach pomoc tym kobietom. O typach pełniących rolę kościelnych nie muszę już wspominać. Znam tylko takich, którym pęk kluczy do Kościoła dał władzę większą niż ta biskupia i nie odstąpią nawet od władczego napominania opiekujących się Kościołem sióstr zakonnych. I nie ma komu zrobić z tym porządku. Proboszczom albo pasuje takie status quo, bo i cisza, i jako taki porządek, albo nie zdają sobie sprawy z relacji po między parafianami w granicach kościoła. Trochę lepiej ma się sytuacja we wspólnotach parafialnych takich jak neokatechumenat, różne stowarzyszenia modlitewne, chóry, ośrodki caritas, przyparafialne kluby. Widać tam większe poszanowanie równości, równy podział obowiązków, choć do tych prac najskromniejszych, porządkowych nadal podchodzą same kobiety. I wiecie co? Czasami zastanawiam się nad tym, czy owe zaprzęgane do tych najgorszych zadań kobiety, nie są same sobie winne. Rzecz jasna, są i takie, które tak właśnie, w pokorze i znoju, widzą swoje w Kościele miejsce. I chwała im za to. To też rodzaj poświęcenia. Lecz chcę tu wspomnieć o tych kobietach, które wiedzą że mogły by do Kościoła, do wspólnoty, wnieść coś o wartości znacznie większej niż wartość lśniącej posadzki. Jak? A na to też odpowiada Franciszek: "Przekazują nam zdolność rozumienia świata za pomocą innego spojrzenia, wyczuwania spraw sercem bardziej twórczym, bardziej cierpliwym, bardziej czułym." Zgoda. Niech tylko ktoś im pozwoli robić to w przestrzeni Kościoła! Już tylko w obszarach parafialnych wspólnot. A wtedy Kościół, ten sam który dzisiaj uważany jest za wycofany, niesłuchający, wręcz odhumanizowany, stanie się nam wszystkim bliższy. Cieplejszy. Rodzinny. Niech więc ten Kościół zacznie słuchać kobiet. Niech uważnie słucha kobiet. Bo chyba tylko one są zdolne do budowania relacji rodzinnych, opartych na wysłuchaniu właśnie, przedyskutowaniu, doradzeniu, wypełnianiu wspólnot tym ciepłem, tą czułością, tą inną perspektywą. Tym wszystkim, czego próżno szukać u mężczyzn. Zresztą, nikt mnie nie przekona, że kobiety niosące jakieś okrutnie ciężkie krzyże doświadczeń wynoszonych z patologii w najbliższej rodzinie, z upodlenia przemocą ze strony tak zwanego męża, z makabrycznych kłopotów i trosk przynoszonych przez dzieci schodzące w jakieś narkotyczne czy huligańskie rewiry, opowiedzą o tym księdzu. A on coś słusznego poradzi. No przecież to bzdura. Pewne obszary kobiecego życia pojmie tylko inna kobieta. Tylko  kobieta postawi się w sytuacji krzywdy innej kobiety. Czy nie lepiej było by, gdyby te kobiety spotykały się w Kościelnych wspólnotach? Kobieta jako przewodnik duchowy dla innych kobiet. Czy to źle brzmi? Czy to wbrew Ewangelii? Nie. To wbrew patriarchalnej, archaicznej tradycji. Jeśli mowa o przewodnictwie duchowym kobiet, to czas na kwestię święceń.


   Oświadczam: ja, wierzący w Kościół Powszechny, praktykujący katolik jestem za prawem kobiet do przyjmowania święceń kapłańskich i do czynienia posługi duszpasterskiej. Wbrew tym wszystkim argumentom zwierzchników Kościoła o nakazie Stwórcy, o sukcesji apostolskiej, uważam, że wyświęcanie kobiet wniesie do Kościoła Powszechnego wiele dobrych zmian i spowoduje powrót całego mnóstwa wiernych do codziennego życia Kościoła. Wtedy bowiem, Kościół przestanie być budowlą kojarzoną z tym groźnym mężczyzną, jakim jest Bóg (niech mi wybaczy, On wie w jakiej intencji to piszę), z tym wołającym o grzechu, o potępieniu, o karze wiecznie naburmuszonym proboszczem. Bo wtedy, gdy za ołtarze wstąpią kobiety, całkiem prawdopodobne jest że Kościół stanie się drugim, rzeczywiście serdecznym domem. Należałoby chyba zacząć od tego, aby dziewczęta i kobiety mogły być ministrantkami. Pełnienie tej służby przez mężczyzn, nie wynika jak się zdaje z dogmatów. Kościoły niemieckie zdobyły się na ten krok. Z dobrym skutkiem. W diecezji opolskiej wprowadzono, przykładem niemieckim właśnie, możliwość pełnienia tej służby przez dziewczęta. Sprzeciwy są, lecz nader słabe. Cała reszta kościołów broni się przed takimi zmianami, nie wiedzieć czemu i po co. Bo czy ktoś jest w stanie dowieść, że powołanie kobiety jest inne, słabsze od powołania mężczyzny? Spłycanie roli kobiety do realizacji powołania w macierzyństwie i w opiece nad ogniskiem domowym, jest niczym innym, jak brakiem wiary w możliwości kobiety. W tych obszarach świetnie realizują się mamy w rodzinach, czy siostry zakonne w sierocińcach, szpitalach, przedszkolach, szkołach, rekolekcjach. Dlaczego nie pozwolić kobietom na realizację w zadaniach poważniejszych? W przewodnictwie parafii? W duchowej opiece nad wspólnotami? W zderzeniu z realiami życia podczas spowiedzi? To przecież ta empatia kobieca, bardziej "życioczuła" niż ta męska, może przynosić wiernym wiele dobrego. Czy poharatana przemocą i odium kulturowego wstydu kobieta wyspowiada się w pełni mężczyźnie, który zielonego pojęcia o kobiecych uczuciach nie ma? Czy poprosi go radę? Nie sądzę. A do kobiety pójdzie. Dlatego że ta ją rzetelnie wysłucha. Że zrozumie o czym ona mówi. Zrozumie! A wtedy i rozgrzeszenie i pokuta, i porada duchowa, będą szczere, trafne, często tak po prostu serdeczne. Kościół stanie się wtedy tym, czym być powinien. Ostoją. Wytchnieniem. Często szkołą życia. 

czwartek, 17 września 2015

NIENAWIŚĆ

  Myślałem że ostatnim wpisem zakończę gadki o uchodźcach i ewangelicznej dobroci. Nic z tego. Wszędzie o tym pełno. Kłopot z migracją wyznawców islamu, ludzi innej niż ta jedynie ( w Polsce ) słuszna rasy, ludzi chcących polepszyć swój byt, w sposób zdumiewająco skuteczny i głośny wydobywa instynkty najgorsze, odzwierzęce, często podłe, przypominające zdarzenia z czasów bardzo realnego faszyzmu. Codziennie przeglądam prasę, wpisy na facebook'u. Mnóstwo - szczególnie wśród wypowiedzi fejsowych - wyzwisk, rynsztokowego chamstwa, sugerowania zachowań agresywnych. I to nie w jakiejś niszowej, marginalnej grupie zwykłych głupców. Językiem nienawiści wobec drugiego człowieka potrafią publicznie posłużyć się również ci ludzie, którzy na tych samych, publicznych forach użalają się nad losem bezdomnego kotka, psa, czy poważnie chorego na raka dzieciaczka znajomych. Zadaję sobie - obserwując coś takiego - pytanie, czy dobroć, czy miłość pojmowana jako postawa wobec innej istoty jest wartością ofiarowywaną w sposób wybiórczy i kierowany? No bo, czy wspomniany dzieciaczek znajomych ma jakieś mocniejsze umocowanie do prawa do życia, do pomocy niż człowiek innego wyznania? Czy pomiędzy nim a uchodźcą występują jakieś różnice w człowieczeństwie obojga? Co sprawia, że jedno zasługuje na upublicznione współczucie i nawoływanie do wspomożenia, do realnego wsparcia, a drugiemu nakazuje się, tu uwaga, cytat dosłowny, przy którym mnie mdli: "spierdalać i ruchać kozy"? Mógłbym zbyć to stwierdzeniem, że są to schizofreniczne zachowania kilku, zatrzymanych kiedyś tam w rozwoju, ludzi. Ale to zakrawa na bzdurę, bo oznaczało by to, że znaczący odsetek tego narodu zapadł na jedną z postaci schizofrenii. Nie postawię takiej... naciąganej diagnozy. Postawię inną: Ten naród dopadła pandemia nienawiści. Bo nienawiść to choroba.

Dzisiejsza Gazeta Wyborcza ( dział "wydarzenia", strona 5 ) donosi nam wprost, że nienawiść jest tu już zjawiskiem powszednim. Wręcz, wnosząc z lektury tekstu ( zdjęcie poniżej ), zjawiskiem okrzepłym, zmierzającym do zaakceptowania go tak dalece, że aż do bagatelizacji jego złych, często strasznych objawów. Władze samorządowe, zarządy służb mundurowych twierdzą wręcz, że to zjawiska znikome i incydentalne. Zacytuję za "Wyborczą": "Władze Białegostoku (...). Jednak tamtejsi policjanci i urzędnicy w rozmowie z AI (Amnesty International - dop.wł.) zaprzeczali, by w mieście był problem rasizmu. Tłumaczyli, że to były incydenty  kibolskie czy pojedyńczych pijanych osób. A do tworzenia przekonania, że w Białymstoku jest problem rasizmu, przyczyniają się organizacje samorządowe, które gromadzą takie zgłoszenia." I wiecie, czytam sobie ten zacytowany fragment, i docieram do wniosków następujących: 1) jak władze gadają, że coś nie istnieje, to znaczy że nie istnieje, choćby nawet istniało; 2) jeśli macie, drodzy Obywatele RP, ochotę natłuc czarnoskórego, lub kogokolwiek jakkolwiek odmiennego, to wskoczcie w łachy właściwego miejscowo klubu kibiców, a będzie Wam Wasz czyn nienawistny darowany i odpuszczony; 3) jeśli macie, moi drodzy, ochotę na czyny agresywne, to wypijcie zawczasu wódeczkę w ilościach znacznych, a postąpią z Wami jak w pkt.2; 4) dane gromadzone przez NGOsy, to rozsadniki defetyzmu i, jako takie, szkodzą w sposób poważny wizerunkowi Władzy, wizerunkowi Strażników Porządku Publicznego, wizerunkowi naszych anielskich, spokojnych, sielskich miast. Znaczy się że czarnoskóry może sobie wejść, z uśmiechem na ustach, do nocnego autobusu. Albo pójść, wespół ze swoją czarnoskórą rodziną na meczyk piłkarski. Albo, nieprzymierzając, taki gej, co to może tak zupełnie bez obaw wejść nocą do klubu w którym spotyka się ze znajomymi. Albo taki muzułmanin, tak bez cienia strachu, może sobie w parku dywanik porozkładać i pomodlić się chwilę. Albo taki bezdomny, bez troski o stan swoich kości, może sobie wieczorkiem uskutecznić drzemkę na ławeczce przy bloku. Wierzycie w to? Bo ja nie.

Kochani, kłopot z imigrantami z krajów muzułmańskich jest kłopotem dlatego, że migracja tych ludzi uruchomiła olbrzymie pokłady hejtu, strachu, absurdu. Strach jest pożywką dla strachu panicznego. Nienawiść kilku ludzi eskaluje w nienawiść tłumów, wyrażających to agresją. Absurdalne historie o wyczynach obcych podsycają wyobraźnie ludzkie do rozmiarów horrorów, co jest dopalaczem dla strachu i nienawiści. I tak w koło. I tak bez refleksji rozsądnej. Prawda miesza się z fantazją. Agresja jest usprawiedliwiana strachem tam, gdzie bać się nie ma czego, tłumaczona koniecznością obrony tak do końca nie wiadomo przed czym. Oliwy do ognia dolewają media. W sposób zupełnie bezkrytyczny nadają materiały spływające okrucieństwem, krwią, tragedią w najprzeróżniejszych jej obliczach. Bo to jest widowiskowe. Bo to przykuwa do ekranu. Bo to jest dynamiczne, głośne, jaskrawe. Nadawcy wydają się zapominać o tym, że to przede wszystkim oni kształtują opinie ludzi bezkrytycznych. Widok zdenerwowanego zmęczeniem, głodem, biurokracją uchodźcy może wzbudzić tylko strach. No bo do czego może być zdolny wkurzony muzułmanin? Na tak wytworzonych emocjach, z rozkoszą grają sobie kandydaci do stanowisk politycznych. Cóż bardziej nośnego w wyborach jak nie "Nie dla islamizacji" albo "Polska dla polaków", albo "Nie stać nas na uchodźców"? I te wszystkie wszy stające do wyborów, to robactwo rwące w koryto polityczne, doskonale wie co robi, stosując mechanizm psychologii tłumu: tłumowi jest źle, to daj mu wroga.A uchodźcy to kandydaci na wrogów wręcz świetni. Obcy. Tamci. Inni. Wspomniane wyżej hasła wyborcze są rzeczywiście wykorzystywane. Choć to, według człowieka myślącego, strzał w kolano. Takie nośne hasełko:" Stop dla islamizacji ". Posługują się nim tak zwani katolicy. Przyznają tym samym, że ich Kościół, katolicki, jest zbyt słaby na obronę przed wpływami islamu. Gdyby uważali swój Kościół za niewzruszony w obliczu napływających muzułmanów, nie krzyczeli by w ten sposób. Logiczne, prawda? Ot, ludzie małej wiary... Hasło "Polska dla polaków". No nic, tylko w życie wprowadzać. Wtedy amerykanie, na bazie hasła analogicznego, spakują bardzo liczną polską diasporę. Anglicy zrobią to samo. I Szwedzi. I Niemcy. I co wtedy? Polskę zaleje mnóstwo polskich uchodźców z zachodu. No to trzeba będzie bać się ich. Przecież to uchodźcy. Logiczne, prawda? "Nie stać nas na uchodźców". No pewnie że nie stać. Nie można przecież ograniczyć wydatków kancelarii Prezydenta, kancelarii Premiera, kancelarii Sejmu, Senatu. Nie da się. Ale wozić mebelki za W.Sz. Panią Premier, po całym kraju, to się już da? Zresztą, kpię sobie tu. A tak bez kpiny: gdyby Kościół, pewnej niedzieli, przekazał po jednej tacy z parafii na koszty przyjęcia uchodźców, to kłopot byłby zażegnany. Jestem pewien, że kupa szmalu by się zebrała. A taki gest, sam w sobie, był by świetnym przyczółkiem do tego, by Kościół, ten najbliższy ludziom, parafialny, zaczął głosić filozofię wartości wyższej. Filozofię dobroci. Tę samą, której nauczał Chrystus. Kościół ma do tego mocną podstawę: Sobór Watykański II popisał się deklaracją o szacunku wobec muzułmanów! Przyznam, że zupełnie nie rozumiem, dlaczego księża pomijają kwestię otwarcia na uchodźców i pomocy im. Pewnie z podobnej przyczyny, dla której pewni politycy głośno wzywają do zaniechania pomocy. Łatwo stracić autorytet. Albo jego nędzne resztki.

Nienawiść. Ta rodząca agresję aberracja bezrozumnego umysłu, bierze się z frustracji. Z niemocy. Z osobniczych ułomności. Z zamknięcia na głos rozsądku. Z nieumiejętności krytycznego myślenia. Nienawiść jest chorobą głupców, ludzi z racji swej głupoty niereformowalnych. Zatem wy wszyscy, którzy piszecie wszędzie gdzie tylko się da, o tym jacy to uchodźcy źli, jacy niedobrzy, jacy be i fuj, otóż wy wszyscy rzygający hejtem, przemocą, agresją, jesteście bardzo chorymi głupcami. Cierpicie na nienawiść.

niedziela, 13 września 2015

JAKIE TO NASZE CHRZEŚCIJAŃSTWO

  Do poniższego wpisu nakłoniły mnie refleksje po wysłuchaniu dzisiejszego, drugiego czytania, z Listu Świętego Jakuba Apostoła, który to fragment pozwolę sobie zacytować: "Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy sama wiara zdoła go zbawić? Jeśli na przykład brat lub siostra nie mają odzienia lub brak im codziennego chleba, a ktoś z was powie im: Idźcie w pokoju, ogrzejcie się i najedzcie do syta, a nie dacie im tego, czego koniecznie potrzebują dla ciała, to na co to się przyda? Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie. Ale może ktoś powiedzieć: Ty masz wiarę a ja spełniam uczynki. Pokaż mi wiarę swoją bez uczynków, to ja ci pokażę wiarę ze swoich uczynków..."

Myślę o tym czytaniu w kontekście zgiełku jaki towarzyszy problemowi przyjęcia uchodźców z państw o kulturze arabskiej, ludzi wyznających Islam. Słyszę zewsząd przypuszczenia, że ci ludzie nie zasymilują się tutaj, że będą tworzyć swoje własne, pozamykane enklawy które staną się rozsadnikami terroryzmu i praw opartych na Szariacie. Słyszę przypuszczenia, że pośród wielu uchodźców wymagających pomocy, przybędą również terroryści chcący zginąć za Allacha właśnie tutaj, w Polsce. Słyszę, że nas Polaków, chrześcijan, nie stać - w sensie materialnym - na wspomożenie tych ludzi. I myślę sobie, że chrześcijanin nie tylko z nazwy ale i z czynów, nigdy nie posłużyłby się taką właśnie argumentacją. Chrześcijanin czynu, bez nuty wątpliwości przygarnie każdego, kogo uzasadniony strach przed śmiercią podczas wojny zagna aż tutaj, w centrum chrześcijańskiej Europy. Udzieli schronienia, choćby krótkiego. Nakarmi i napoi. Wysłucha i postara się doradzić. Choćby na tyle, na ile go stać, bo nikt, nikt nie jest na tyle ubogi by nie przełamał się ostatnim kawałkiem chleba, by nie przyniósł wody, by nagle ogłuchł na historię drugiego ubogiego! Choćby więc tylko talerz zupy, choćby tylko ta przykusa już kurtka, choćby ten kącik w pokoju, a to wszystko to przecież tak nie wiele, tak mało, niby nic... Lecz ile to znaczy dla obdarowanego, jakie wytchnienie mu to przyniesie, a może i nadziei odrobinę.

Zastanówcie się więc, kochani, kim Wy tak naprawdę jesteście? Czy chrześcijanami z Mszy niedzielnej, czy chrześcijanami z codziennych, skromnych nawet, uczynków? Pomyślcie o tym, jak potraktują Was ludzie stamtąd, dokąd uciekać będziecie w dniach, w których przez nasz kraj przetoczy się wojna. A wątpliwości co do zbrodniczych zapędów terrorystów pozostawcie może tym, którzy z racji swojej służby zdolni są wynajdywać takie indywidua. Sprawnie wybiorą plewy z ziaren. Pozwolą tu zostać tylko tym, którzy chcą żyć w pokoju bez strachu o własne życie. Szariat natomiast, by rozszerzać swe wpływy, musi wzrastać na niezwykle podatnym gruncie. A o taki grunt wśród nas, Polaków - jak sami przyznacie - bardzo trudno...

Pamiętajcie: Chrystus wątpliwości nie miał. Czynił dobro nawet wtedy, gdy już wiedział co Go w zamian czeka...

środa, 10 czerwca 2015

CHRYSTUS A POLITYKA. CZYLI DLACZEGO DOBRZY LUDZIE NIE WP... SIĘ W POLITYKĘ.

   Pojawienie się Chrystusa poprzedziły proroctwa o tyle - na tamten czas - dziwne, że zapowiadały przybycie Mesjasza który zbawi cały świat, uwalniając ludzi od win i od grzechów. A nawet od śmierci. Zatem, te proroctwa zapowiadały coś więcej niż tylko wyzwolenie Żydów od cierpień ze strony okupantów. Chrystus przyszedł w czasie, w jakim oczekiwano jakiegoś sprawnego przywódcy wojskowego lub zbuntowanego polityka. Było to świetną pożywką dla wszelkiej maści uzurpatorów twierdzących, że są Mesjaszami. Jezus wyróżnił się, zaistniał już tylko przez to, że dawał do zrozumienia, w sposób nader jasny, że daleko mu do wojskowego a do polityki to mu jeszcze dalej. Owszem, nawiązywał do dawnych proroctw, nazywając się Synem Bożym, mówiąc o Królestwie Bożym, o zbawieniu. Wjechał nawet do Jerozolimy na ośle i pozwolił tłumom obwołać się Zbawicielem. A akt taki był pochodną rytuału uznawania przywódców. Takie przedstawienie było nie do przyjęcia, nie do pojęcia nawet. Tak zwani uczeni w Piśmie podnieśli harmider w proteście przeciw Jezusowi bo nie mogli pojąć jak można rozwiązać kłopoty Państwa bez awantury zbrojnej, nie pojmowali jak można czemuś takiemu, jak Królestwo Boże nadawać znaczenie szersze o miłość czy opiekę nad chorymi, nad słabymi, nad ubogimi. O odpuszczaniu błądzącym w grzechu już nie wspomnę. Jakoś się Jezus tym uczonym nie spodobał. Dowódca wojsk z Niego nijaki. Ot, prosty facet, w prostej szacie, w nadmiernie zużytych sandałach. I jeszcze śmiał wołać że kochać trzeba wszystkich. Z wrogami włącznie. I jeszcze tym wrogom wybaczać. Nie, nie jeden raz a siedemdziesiąt razy po siedem razy. Mało tego. Ploty o Chrystusie musiały chyba sięgnąć Zenitu wtedy, gdy okazało się że rozmawia z prostytutkami, że gada z przyjmującymi łapówy celnikami i - o zgrozo - z polityczną opozycją. A jeszcze wskazał szansę tym, co przepuścili ojcowskie majątki. No i wreszcie, przeciągnął strunę stwierdzając że grzesznicy którzy nawrócili się szczerze, że to oni właśnie są tymi sprawiedliwymi i zasługującymi na wybaczenie bardziej, niż faryzeusze którzy chełpią się nieskazitelnością. To tym faryzeuszom szczęki opadły, gdy okazało się że kobieta ( kobieta! O zgrozo...) płaci Jego rachunki... Skoro więc Chrystus głosił tak rewolucyjne twierdzenia, skoro ten Jego radykalizm w przedstawieniu zbawienia nie podobał się tym, co byli u władzy to... posłużyli się Piłatem. Obcym. Okupantem. Tenże, prokurator zresztą, politykiem był zręcznym i ostrożnym. Podzielał zdanie faryzeuszy lecz miał pewnie świadomość tego, że jeśli to on wyda wyrok, to może skończyć się buntem. Cóż więc czyni? Ano pyta, cóż ma uczynić tych, którymi chce się posłużyć. Pyta tłumny motłoch. A ten wydaje wyrok. I tak mamy bodaj najgłośniejszy przykład tego, do czego prowadzi demokracja, czyli vox populi. Nic zatem dziwnego w tym, że Chrystus skończył tak, jak skończył. Na krzyżu. Po prostu usunięto Go z drogi. Zupełnie jak Sokratesa. I to tylko przez to, że oboje, i Jezus, i Sokrates, mieli czelność odwoływać się do ludzkiego rozumu.

środa, 13 maja 2015

PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ

    Zadano mi pytanie o to, jakie mam plany na przyszłość. Pytanie zupełnie naturalne, które zadane normalnie funkcjonującemu człowiekowi, skłania do konkretnej prezentacji planowanych czynności mających doprowadzić do, mniej lub bardziej, odległych celów. Moja odpowiedź brzmiała: nie wiem. Nie planuję. Człowiek bezdomny nie jest w stanie zaplanować sobie przyszłości. Jego planowanie ogranicza się do " tu i teraz ", do przewidzenia najbliższego posiłku, miejsca jego spożycia i do wymyślenia miejsca na nocleg, zadaszonego, suchego i oddalonego od miejsc w których przebywają ludzie. Często trudno bezdomnemu zaplanować sposób na zdobycie jedzenia w dniu następnym. Bezdomny podejmuje decyzje determinowany potrzebą chwili i aktualnymi możliwościami. Na pytanie, co będzie robił za tydzień, może wzruszyć tylko ramionami. I będzie to odpowiedź jak najbardziej szczera. Owszem, dzięki zaskakująco szybkiej, zdecydowanej reakcji dwóch ludzi, od tygodnia mam dach nad głową, ciepłe, smaczne i kaloryczne posiłki, i do tego jakieś godne, codzienne zajęcia. Mimo że nic lepszego nie mogło się zdarzyć - to chyba jeden z tych cudów dużego kalibru, na który bezdomni czekają ponoć tkwiąc w bezczynności - przyszłość pozostaje gdzieś tam, poza moją wyobraźnią. Pesymizm w rodzaju " nie uda się ", " nie ma sensu ", "nie warto" nie ma tu racji bytu. Jestem pragmatykiem, co nakazuje mi obiektywnie oddzielać rzeczywiste możliwości od nierealnych marzeń i roszczeniowych pomysłów. Owe rzeczywiste możliwości są raczej... nijakie. Żadne. Powrót do zawodu dzięki kursom, czy studia uzupełniające są poza moim zasięgiem. Zbyt dużo to kosztuje. Nie stać mnie na tak drogie inwestycje. Oszczędzanie forsy przy pensji robotniczej jest niemożliwe. Wręcz sprzeczne z matematyką finansową. Sponsor? Wolne żarty. Zresztą, gdyby nawet wydarzył się kolejny cud, co nie jest chyba możliwe, cuda to nie nieszczęścia, te zwykle chadzają parami, to do tego aby człowiek pracował i uczył się jednocześnie, musi mieć luksus posiadania suwerennego kąta, dachu nad głową nie obarczonego zobowiązaniami większymi niż niski czynsz. A to już marzenie ściętej głowy... zasobów finansowych nie posiadam, kredytu nie dostanę, a nawet jeśli jakiś wariat gotów był by kredyt mi przyznać to... odmówiłbym, nie będąc pewnym czy zdołam go spłacać. A o wolnorynkowych cenach najmu to już szkoda gadać. A dyskusje o mieszkaniach, nawet o tych z przedwojennym standartem sanitarnym - we Wrocławiu nadal urzędnicy oferują mieszkania z toaletą na zewnątrz - nie mają już sensu. Z moich wyliczeń wynika, że taki lokal otrzymałbym gdzieś... w piętnastą rocznicę mojej śmierci. No to powstaje pytanie: jak tu snuć jakiekolwiek plany na przyszłość, gdy nie jest się w stanie zabezpieczyć sobie podstawowych potrzeb egzystencjalnych? Dla człowieka bezdomnego, codzienność jest egzystencjalnym wyzwaniem. Tyle narzekania. Przy okazji tych rozmyślań nad moimi planami, zastanawiałem się nad tym, jak wygląda tak zwane planowanie przyszłości u zwykłych ludzi, funkcjonujących w społeczeństwie w sposób społecznie akceptowalny.

    Podobno ogromne znaczenie dla planowania przyszłości ma współczesny system edukacji, szkoła która ma - z założenia - umożliwić uczniom (chciałem napisać "wychowankom" lecz wychowawcza rola szkół w tym przedziwnym kraju to, doprawdy, żart, o ile nie kpina) różne typy aktywności i ról zawodowych, co ponoć ma określać role, jakie ci uczniowie, póżniej, mają w życiu odgrywać. Zgodnie z takim zadaniem szkół, uczeń ma przyswoić sobie, jak i z czym wiązać swoje nadzieje (?) na przyszłość umieszczoną w wyższych niż obecna szkołach lub w pracy zawodowej. Uczeń powinien nauczyć się, jak szukać drogi którą pójdzie w przyszłości. To właśnie w szkole uczeń powinien jasno dookreślić swoje oczekiwania wobec własnej przyszłości. Pięknie to brzmi, prawda? Trudno mi zgodzić się z tym. Myślę sobie bowiem, że aby szkoła w pełni wypełniła tak postawione zadania wobec ucznia, musiałaby być instytucją, która odławia i pielęgnuje indywidualności a przynajmniej traktuje każdego ucznia w sposób indywidualny. Tak nie jest. Współczesna polska szkoła pakuje wszystkich do jednego wora. Uśrednia. Wpaja przeciętniactwo. Wbija do głów koncepcje pracy zespołowej, jakby zapominając o tym, że to jednostki dzięki samotniczej pracy, przyczyniały się do rozwoju cywilizacji. Zresztą, w jaki sposób uczeń ma w pełni opanować jakieś zagadnienie, skoro jego rozwiązanie rozrzuca się po między kilku uczniów? Nie wiem. No i ten testowy sposób egzekwowania wiedzy. Przecież to uwalnia ucznia od takiej czynności jak analityczne myślenie. Przygotowuje jedynie do rozwiązywania krzyżówek. Jakoś nie tak dawno, czytałem opracowanie w którym jasno stwierdzono, że studenci szkół wyższych, w swej znakomitej większości, nie umieją czytać ze zrozumieniem! Na miłość Boską... no to czego te szkoły średnie uczą, oprócz miłości do fejsBoga? Staram się przypomnieć moje szczenięce lata w szkole średniej. Jak dziś pamiętam,byłem wówczas zdolny do, tylko i wyłącznie mglistych, nazbyt ogólnych wyobrażeń siebie samego w przyszłości, a przecież ta wydawała się jeszcze taka wtedy odległa. Podobnie rzecz się miała z przedstawieniem mojej roli w przyszłości. Lecz jeśli zdarzy się już nastolatek, którego rola w przyszłości jest mu świetnie znana, opisywana przez niego w szczegółach najdrobniejszych, to domniemywać należy, że są to plany nie jego, a jego rodziców, zmierzających zapewne do tego, aby to potomek wypełnił ich niespełnione ambicje. O tych niespełnionych ambicjach rodziców, mógłbym porozmawiać nieco dłużej, jako że ja też zderzyłem się z, nieakceptowanymi przeze mnie, oczekiwaniami mamy. Niezwykle dokładnie zaplanowała mi moją drogę i, niemal każdego dnia, z podziwu godną zawziętością, tłukła mi to do głowy. Poradziłem sobie z tym kłopotem w sposób taki, że nie złożyłem egzaminu wstępnego na uczelnię wybraną przez mamę, choć na egzamin, jak najbardziej, dotarłem. Po ogłoszeniu wyników zakomunikowałem mamie, że skoro egzamin oblałem, to oznacza że nie nadaję się absolutnie do zawodu, w jakim chciała mnie umieścić. Kolejny mój krok, wykonany już samodzielnie, również do najszczęśliwszych nie należał, gdyż powodowany był nie tyle rzeczywistymi zainteresowaniami, czy krystalizującymi się planami, co chęcią natychmiastowego "wyrwania się" z domu rodzinnego i uwolnienia od rodzicielskiej kurateli. Tyle o dzieciakach z ogólniaków.

    Studenci. Wybór kierunku studiów, rzecz niezwykle istotna, w zasadzie determinant całej reszty życia, następuje według kryterium przewidywanej atrakcyjności zawodu, lub jest powodowany chęcią kontynuacji rodzinnych tradycji, lub jest krokiem ku wypełnieniu rodzicielskich ambicji, bądż jest to wybór tylko i wyłącznie asekuracyjny (przypuszczam,że kierunek "prawo i administracja", czy "pedagogika specjalna", to kierunki w taki sposób wybierane. Zawód urzędnika państwowego czy wychowawcy "trudnych przypadków" jest bezpieczny bo nieusuwalny z żadnego systemu społecznego). Mimo wszystko, wydaje się mi, że spora większość ludzi już studiujących ma nadal kłopot z jasnym określeniem swojej przyszłości. Jakaś specyfika czasów dzisiejszych, specyfika jakiej nie potrafię nawet nazwać, powoduje,że do studentów dociera szereg komunikatów sprzecznych. Te sprzeczności są niesione przez często zmieniające się trendy, przez modę, przez dłuższą lub krótszą atrakcyjność jakichś tam zawodów, lub zwykłymi legendami o niebotycznych przychodach osiągalnych w jakiejś branży. Jest w tym wszystkim również jakaś presja, niesiona przez rywalizację w grupie środowiskowej, która to rywalizacja nie zawsze jest grą fair, na zasadzie "cel uświęca środki" czy "po trupach do zwycięstwa". Coś takiego, co przecież często przerywa granice takiej czy innej patologii, również kształtuje postawy póżniejsze studentów. Jasne, ci młodzieńcy mają pełną świadomość tego, jak istotne jest zdobywanie doświadczeń zawodowych już w trakcie nauki. Jednocześnie jednak, mają pełną świadomość faktu, że ślęczenie na, w praktyce darmowych, stażach czy praktykach odbiera im czas jaki mogą spożytkować na... zarabianie kasy. Otwierają więc przedsięwzięcia gospodarcze oferując łatwo sprzedawalne usługi, czy wyroby, lub pośredniczą w obrocie towarowym, co zwykle nie jest zajęciem "kompatybilnym" z kierunkiem studiów. W najgorszym przypadku, cały wolny czas spędzają na "kelnerowaniu" w knajpach, gdzie, jeśli są dobrzy, sporo zyskują na samych napiwkach. Wszystko w końcu sprowadza się do szmalu... Wszelkiej maści mentorzy, z Bożej łaski specjaliści od zatrudnienia, trenerzy, coach'e, doradcy zawodowi (namnożyło się tych zawodów - drogowskazów, dobry temat na odrębną dyskusję), tłuką tym dzieciakom do łbów, że dobrą pozycję startową do wygranej na dzikim przecież jeszcze, rynku pracy, jest dokładnie zaplanowana "ścieżka kariery". Ścieżka kariery: określenie tyleż wyświechtane, co głupie. Definicja tejże bzdury: logiczna i spójna sekwencja kolejnych [planowanych] stanowisk, które pracownicy obejmują w okresie pracy w danej organizacji [korporacji], której celem jest osiągnięcie osobistych celów, spełnienie własnych ambicji, dokwalifikowanie się, nabycie nowych doświadczeń, jak również spełnienie oczekiwań firmy [pracodawcy]. Ideą "ścieżek kariery" jest wzbogacenie o nowe umiejętności i doświadczenia praktyczne, a nie posiadanie formalnych dyplomów, świadczących o posiadanym wykształceniu. Tyle Encyklopedia Zarządzania. Teraz ja: żaden pracownik korporacji, czy innej, średniej lub większej organizacji nie może być pewien tego, że praca tamże gwarantuje mu kolejne awanse czy choćby przeniesienia na inne stanowiska, o ile nie jest umocowany więzami rodzinnymi lub koleżeńskimi z kadrą zarządzającą tą organizacją. To chyba tak powszechnie wiadome, że aż jasne dla każdego. Dalej: nie może być mowy o osiąganiu osobistych celów i spełnianiu własnych ambicji lub poszerzaniu kwalifikacji. Oczekiwania pracodawcy są zwykle tak duże, progi produktywności, wyników tak wyśrubowane, że nijak nie można połączyć sięgania po osobiste cele z harówką w atmosferze ciągłej gonitwy za wypełnieniem oczekiwań pracodawcy. Zresztą, podstawowym celem osobistym i naczelną ambicją pracowników takich firm, są pieniądze. Zarządy wprowadzają często prowizyjne systemy wynagrodzeń, zależne tylko i wyłączne od wyników, czasami trudnych do osiągnięcia. Pracownik realizuje więc tylko i tylko jeden, podstawowy swój cel, realizując tym samym cel pracodawcy: wzrost sprzedaży. Dzieje się to często kosztem zdrowia, życia rodzinnego i towarzyskiego. Określenie "korporoboty" nie wzięło się znikąd. Korporacje korporacjami. Planowanie przyszłości równie ciekawie wygląda u innych grup społecznych.

    Klasa robotnicza. W tym prekariat. Cóż może o swojej przyszłości powiedzieć człowiek, zatrudniony jako robotnik przy taśmie produkcyjnej, lub człowiek tyrający na podstawie jakiegoś tam śmiesznego świstka o zleceniu czy tam innym dziele. Nic. Zupełnie nic. Jedynym planem takich ludzi jest wytrzymanie od dziesiątego do dziesiątego za te grosze które zarabia. O ile otrzyma je w terminie, co jest już chyba w tym śmiesznym kraju ewenementem. Lub o ile w ogóle je otrzyma, bo okradanie ludzi z ich pracy staje się niezwykle modne. Można mówić o sytuacji takich ludzi wiele. Że przecież mogli się uczyć, że mogli poszerzać swoje kwalifikacje, że sami są sobie winni. Lecz jakoś nikt nie zwróci uwagi na rzecz podstawową: tacy ludzie są bardzo potrzebni. Żaden system nie wytrzyma bez robotników przy taśmie, bez sprzątaczek, bez stróżów, czyli bez tych wszystkich maluczkich, którzy każdego dnia ten system napędzają. W jaki sposób tacy ludzie mają zaplanować swoją przyszłość? Ja nie mam pojęcia. Oni chyba są zbyt zmęczeni codziennością i myśleniem o cenie parówek w Tesco - to nie ironia, to smutna rzeczywistość - żeby snuć plany bitew i podbojów przyszłości.  A nawet jeśli oni, czy wreszcie my wszyscy, jakieś tam plany mamy, staramy się je realizować, to zwykle okazuje się, że plany owszem, piękne, może i realne w jakiejś tam przyszłości odległej, lecz plany planami... a życie swoje.



środa, 6 maja 2015

6 maja 2015

   6.15.rano. Widok z okna miejsca w którym mieszkam. Noc miałem... dziwną. Nie mogłem zasnąć, choć wczoraj byłem zmęczony. Czułem się źle, przy czym nie potrafię dookreślić tu znaczenia słowa "źle". Po dłuższym czasie przewracania się w łóżku, z boku na bok, lub gapienia się w sufit, zrzuciłem kołdrę na podłogę, na której położyłem się. Wygodniej. Zasnąłem w dłuższą chwilę później, po otwarciu szeroko okien, a przecież było zimno. Cisza. Cisza aż boli.


Miejsce pracy. Mnóstwo trawy do wyharatania.





18.30  Po pracy.

Czuję najdrobniejszą kosteczkę i każdą komórkę każdego mięśnia. Długo, zbyt długo nie pracowałem fizycznie. Mimo wszystko czuję się dobrze. Miał rację koleś który powiedział że istocie ludzkiej trzeba ciężkiej pracy, żeby poczuła się człowiekiem.

wtorek, 5 maja 2015

SENTYMENT

   Garść wspomnień z dzieciństwa. Zdjęcie kamienicy, z bliska, zrobiłem u zbiegu ulic T. Kościuszki i Więckowskiego. W tym domu spędzałem najpiękniejsze chwile dzieciństwa, pod opieką aż nazbyt pobłażliwej babci i wiecznie tropiącej problemy ciotki. Na balkon, widoczny na drugim piętrze, wychodziłem z pokoju tak ogromnego, że można w nim było bawić się w berka. W czasie gdy ulicą pomykał tramwaj, a wspominam jeszcze takie wagony z siedzeniami z drewnianych szczebelków, wszystkie sprzęty w tym pokoju trzęsły się jak podczas wstrząsów tektonicznych. Trzecie okno, od prawej, to okno kuchenne. Jednym z moich ulubionych zajęć, było sterczenie w tym oknie i... liczenie przemykających ulicą samochodów. Były to czasy pojazdów klasy Warszawa czy Syrena. Jeśli w czasie kilku godzin doliczyłem się setki aut, to święciłem rekord. Dzisiaj sto pojazdów to kwestia kilku minut.

   Kolejne zdjęcie (sent.3), przedstawia ulicę Komuny Paryskiej. W widocznej kamienicy mieszkała moja ciocia, u której czasami, z rzadka, bywałem. To mieszkanie szalenie mnie fascynowało. Trzy, z łazienką cztery małe lecz wysokie pomieszczenia, dzieliła różnica poziomów. Pomieszczenia łączyły schody. Nie macie pojęcia, jak bardzo masakrowałem swój dziecięcy mózg, usiłując wyjaśnić to wielopoziomowe zagadnienie. W jednym pokoju ciocia gromadziła książki, na regałach po sufit. Do dziś pamiętam zapach tej biblioteki, odczuwany, lata całe później, w antykwariatach których już nie ma.

   Ulica Traugutta, widoczna na kolejnym zdjęciu (sent.2), cóż... to był cały mój świat, taki chłopięcy mikrokosmos, do którego wchodziłem codziennie rano, prowadzany przez robiącą tam zakupy babcię. Ciąg sklepików z najprzeróżniejszymi bibelotami, ciastkarnie, punkty usługowe, otóż to wszystko sprawiało, że będąc tam wpadałem w zachwyt jaki wyrażałem w sposób tak żywiołowy, że okiełznanie tegoż wymagało od babci kupienia mi jakiegoś drobiazgu. Tak... wspinałem się wtedy na szczyty sztuki wywierania wpływu... szkoda że dzisiaj tego nie potrafię.

   Zdjęcie następne (sent.8), to obraz bramy kamienicy typowy dla tej dzielnicy. Wygląda to makabrycznie, lecz ten stan ma swój urok.

  Następnie: Dawny Dom Aktora. Mieszkały tu aktorskie tuzy, ponoć moja mama integrowała się z nimi podczas spacerów rasowanych alpagą. Nie dam głowy za to, czy to prawda. Dzisiaj Muzeum Etnograficzne przy placu Zgody.

  Dalej: Żabia Ścieżka. Dawniej rzeczywiście dzika ścieżka blisko Niskich Łąk tuż przy Odrze. Moje miejsce    spacerów z rodziną. Nie lubiłem tego. Zabraniano mi gonić wiewiórki.

   Rzeka Oławka.Przed wejściem na opisaną wyżej ścieżkę. Dawniej tak czysta, że cała dzielnica, z przyległościami, korzystała z kąpieli, skacząc z mostku na którym stałem robiąc zdjęcie.

   Ostatnie zdjęcie: gmaszysko Dworca Głównego. Dawniej, dworzec ten to było Państwo w Państwie, które funkcjonowało własnym, dość... szemranym życiem. Ale miał tamten dworzec i swój sznyt, i charakter, i swoje legendy. Przebudowa to zniszczyła. Wysterylizowała to miejsce. Dzisiejszy kolor elewacji sprawia, że jak to widzę, to mam na myśli... czipsy serowe.

   Ech, te moje wspomnienia. Sorki za przynudzanie.

niedziela, 3 maja 2015

SCHRONISKA

    Zdarza się mi często słyszeć poradę, abym zamieszkał w jednym z trzech, jakie mam w zasięgu, instytutach Towarzystwa Pomocy Św. Brata Alberta. W istocie, we Wrocławiu funkcjonuje noclegownia i schronisko pod tym szyldem, kolejne jest w gminie Długołęka, blisko Wrocławia. Mity dotyczące tych schronisk, obecne czasami, zimą szczególnie, w telewizji, czy w radio lub na bilboardach namawiających do oddania części podatku, powodują że ludzie widzą w tym konkretne, sensowne rozwiązanie problemu bezdomności. A to nie tak, moi drodzy. To nie jest prawda.

    Jakiś czas temu wstecz, u początków mojej bezdomności, panicznie szukałem pomocy i rozwiązania moich kłopotów. Zgadnijcie gdzie poszedłem. Tak, właśnie do miejsc, o których teraz Wam opowiadam. Nie było to doświadczenie miłe. Ani zabawne. W schronisku w Szczodrem, tak na dzień dobry, osoba która mnie przyjmowała, stwierdziła że skoro trafiłem do tego przybytku, to oznacza że jestem zdegenerowanym już alkoholikiem i że warunkiem pozostania tamże, jest odbycie sześciotygodniowej, zamkniętej terapii dla alkoholików, z nieokreślonym czasowo okresem przygotowawczym do tej terapii. Cóż, zatkało mnie. Dłuższą chwilę usiłowałem wytłumaczyć tej, szalenie odpornej na argumenty, osobie, że problem nadużywania spirytusu nie dotyczy mnie wcale. Bo nie dotyczy. Dostałem czas na przemyślenia, kilka dni, po których zostałem wyrzucony, gdyż odmówiłem uczestnictwa w tej terapii. Rzecz jasna: mogłem zgodzić się. Lecz, jak sądziłem, opuściłbym terapię natychmiast z diagnozą przypadku u którego nie stwierdzono uzależnienia. Lub też, aby tam utrzymać się do końca, musiał bym łgać jak pies, aby przekonać personel, że owszem, jak najbardziej jestem ofiarą wyrobów spirytusowych. Nonsens. Przemiło wspominam ten krótki czas, spędzony w Szczodrem. Noce spędzone na trzecim piętrze konstrukcji z wojskowych łóżek, w sali mieszczącej ponad pięćdziesiąt osób. Posiłki: dwie pajdy
pomazane surową kaszanką. Nie więcej. To śniadanie. Na obiad serwowano wodnistą zupę z niedogotowanymi warzywami, podrasowaną olejem roślinnym, w ilości ok. pół litra na głowę. Kolacja podobna do śniadania. Wyjątkiem były obiady niedzielne: dwie łyżki dziwnie słodkich ziemniaków oblanych czymś na kształt gulaszu z przepotwornie cuchnącej koziny. Jeśli ktoś kojarzy obrzydliwy smród wymiocin, to ma wyobrażenie o jakości tej koziej potrawki. To, co wtedy uderzało mnie najbardziej, to krytyczny poziom higieny. Ciepłą wodę włączano na ok. trzydzieści minut, co umożliwiało kąpiel i przepierkę ledwie garstce pensjonariuszy. Wszawica rozprzestrzeniała się niczym złośliwy wirus sieciowy. Smród odczuwalny w nocy, jest nieopisywalny. W zeszłym roku pojechałem do Szczodrego odwiedzić znajomego, skierowanego tam przez opiekę społeczną. Z jego relacji i z tego co przez trzy godziny zauważyłem, nie uległo zmianie na lepsze nic. Oj, kłamię... jednak coś się zmieniło: personel zaczął z wyjątkową zaciekłością egzekwować od bezdomnych opłaty za pobyt. Czyli za co? - zapytałem kolegę. Wzruszył tylko ramionami i odpowiedział - Za przeterminowaną wyżerkę i za syf.

    W jakiś - dłuższy, jak dziś pamiętam - czas po tej przygodzie, zameldowałem się w noclegowni tej samej marki, co opisane wyżej schronisko. O konieczności wniesienia opłat za pobyt, zostałem poinformowany natychmiast, po czym przebadano mój oddech alkomatem i przeglądnięto szwy mojego przyodziewku w poszukiwaniu wszy. Udostępniono mi materac i cuchnący koc, dokładnie taki, jak w wojsku. Wieczorem okazało się, że pensjonariuszy jest tylu, że rozłożone materace przylegały do siebie w sposób niemal ścisły. Noce były fatalne. Jak nie kilku ludzi kaszlało, to któryś darł się w delirium, to ktoś pijany wszczynał awanturę. Należało spać w ubraniu. Zdjęcie ciuchów to stuprocentowa strata tychże. Nauczył mnie tego casus okradzenia mnie ze skarpet nie pierwszej już młodości. Łupem złodziei padało zresztą wszystko. Pod określeniem " wszystko", kryje się naprawdę wszystko. Noclegownię należało opuszczać na czas od godziny ósmej do godziny osiemnastej, bez względu na pogodę, czy też jakiekolwiek święto. Wyproszono mnie stamtąd za niepłacenie. W tamtym czasie o pracę było rzeczywiście trudno, a kraść i żebrać jakoś nie potrafię. Uciekłbym stamtąd sam, dzień wcześniej spostrzegłem pod moim materacem dziwnie duże robale w sile batalionu, a na sobie odczułem wszy. Zwalczałem to gówno myjąc się pod pompą w ogrodach działkowych, do których zawędrowałem szukając miejsca noclegowego i niemal codziennie zmieniając ciuchy, pozyskiwane w punktach Caritas lub PCK. Wtedy było o to łatwo, teraz instytucje te wymagają skierowań z opieki społecznej i poświadczeń z pośredniaka. A i takich punktów ubywa, z roku na rok jest ich mniej.

    Kolejne, ostatnie schronisko całodobowe, jest też we Wrocławiu, lecz gustują tam tylko w bezdomnych pobierających renty i emerytury. Bezdomny bez takich przychodów nie przenocuje tam ani nocy. Wybłaganie tam posiłku wiąże się z upokorzeniem, dotkliwym nawet dla człowieka arcypokornego.

   Chcę Wam powiedzieć, że takie miejsca jak opisane powyżej, spełniają tylko wegetatywną funkcję. Nie są w stanie pomóc w wyjściu z bezdomności. Zaszczepiają w ludziach zniechęcenie, zamiast wskazywać jakieś horyzonty. Zatrudnieni tam ludzie, nie są w stanie zaoferować żadnego drogowskazu. Jakieś warsztaty czy szkolenia, czy grupy wsparcia, czy nawet kółka hobbystyczne, to zagadnienia jakie przerastają wyobraźnię kadry takich ośrodków. Bezdomny ma przetrwać. Jak roślina. Uważam - na podstawie własnych obserwacji - że to Towarzystwo jest organizacją szkodliwą społecznie nastawioną na zysk, z bezdomnymi jako z tymi, których los wymusi na Was litość, abyście szczodrze oddawali Wasze ciężko zarobione pieniądze. Nie dajcie się nabrać! Ani grosz nie idzie na potrzeby bezdomnych. Ale etatów jest tam...


piątek, 1 maja 2015

STEREOTYPY

   Gdybym, w przejściu w którym zrobiłem to zdjęcie, zapytał przechodniów o to kim jest ten człowiek, usłyszałbym: pijak, żul, pijaczyna, alkoholik... i, z całą pewnością, wiele innych, gorszych epitetów. Znam tego człowieka. Widzę go codziennie, przechodząc tamtędy, obok niego. Przystaję, pytam o to jak leci, co słychać, czy chce bułkę, czy tam jabłko. On czasem odpowie. Czasem wzruszy tylko ramionami. Czasem nie odezwie się wcale patrząc na cholera wie co nic już nie widzącym wzrokiem. Jego życie polega na siedzeniu. Ta skrzynka, z której korzysta, to jego dom. Raz na jakiś czas wstanie i poprosi kogoś o pieniądze. Tuż obok ma sklep. W sklepie piwo. Jest alkoholikiem. Jest już w przedostatnim etapie uzależnienia, w stanie którym powoduje rezygnacja z walki o siebie. On jeszcze oddycha, jeszcze coś tam zje, jeszcze dotrą do niego bodźce takie jak temperatura czy silniejszy wiatr. Ale on już nie żyje. On ledwie wegetuje. Niedługo doświadczy czegoś takiego jak padaczka i delirium. Potem opieka społeczna pochowa go, w plastikowym worku, w nieuczęszczanym końcu cmentarza, w bezimiennym grobie. 


   Przedstawiam Wam tego człowieka, bezdomnego, niewątpliwie alkoholika, nie bez przyczyny. Otóż widok takiego człowieka, powoduje u ludzi chęć przypisywania alkoholizmu każdemu napotkanemu bezdomnemu. Słowa "bezdomny" i "alkoholik" są dla ludzi zwykle tożsame. A to błędny stereotyp. Często zamykający trzeźwym bezdomnym możliwość pracy zarobkowej (Co? Bezdomny? Nie, nie zatrudnię, bo weźmie pierwszy grosz i tyle go widzieli... Ja mam pomagać bezdomnym? Przecież oni wszystko przepijają...). Przykłady ludzkich reakcji, te w nawiasie, to autentyki. Ja też tego doświadczam, co ciekawe, często ze strony policjantów, którzy zarzucają mi kłamstwo gdy słyszą ode mnie że jestem  trzeźwy, bo w ogóle nie piję. Znacznie wcześniej, całe rzesze urzędników miejskich i państwowych odmawiały mi interwencji i pomocy. Albo stwierdzali że kłamię, mówiąc że nie piję, albo dochodzili do wniosku, że skoro abstynent, to ma sobie sam poradzić... cóż, doprowadzili do tego, że ignoruję, bojkotuję, olewam, wyszydzam wszelkie instytucje urzędnicze w tym mieście. I w kraju też...

  Chcę Wam powiedzieć, że myślenie o drugim człowieku w kategoriach negatywnych stereotypów, jest zbrodnią.  Chcę Wam powiedzieć, że wartościowanie drugiego człowieka na podstawie negatywnych opinii tak zwanej "większości", to zabijanie w tym człowieku nadziei. Chcę Wam powiedzieć, że ominięcie leżącego na ławce lub ulicy bezdomnego (a... uchlał się pewnie, śpi), to - być może - zaniechanie pomocy w przypadku śpiączki cukrzycowej lub zawału. Stereotyp to zbrodnia.

   Chcę Wam powiedzieć, że u przyczyn bezdomności leży nie tylko alkohol, nie tylko narkotyki, nie tylko hazard. Wśród przyczyn tego, społecznego już, problemu leżą także choroby psychiczne, wykluczenie z rodziny z powodu np. alkoholizmu rodziców bezdomnego, utrata pracy, eksmisja "na bruk", wyjście z domu dziecka "do nikąd", utrata świadczeń socjalnych. Pewnie jeszcze jakiś casus bym znalazł. Zatem, zanim ocenisz, porozmawiaj.

czwartek, 30 kwietnia 2015

ZNIECHĘCENIE.

Zdjęcie które widzicie niżej, przedstawia księgarnianą półkę z poradnikami typu "Jak żyć lepiej". To jedna z kilkunastu półek wypełnionych takimi poradnikami. Oznacza to, że wydawnictwa tego rodzaju mają duży popyt, zdecydowanie - jak zauważyłem - większy, niż klasyka literatury bądź poezja. Zastanowił mnie powód takiego stanu rzeczy i pierwsze co przyszło mi do głowy, to pomysł, że kupują to ludzie szukający wsparcia na drodze do, na przykład, zawodowego sukcesu. Cóż, możliwe. Wymyśliłem też, że po te zestawy porad i recept sięgają ludzie dotknięci tą okrutnie panoszącą się plagą, jeśli nie pandemią już, zniechęcenia.

Zniechęcenie. Przepraszam, nie potrafię podać psychologicznej czy kulturowej definicji tej przypadłości. Dociekliwym polecam wyszukiwarkę Wiki, w bocznym słupku bloga. Myślę sobie jednak, że wielu z Was, ja też, zmierzało kiedyś do jasno określonych celów, drogami wcześniej przemyślanymi i zaplanowanymi. I w pewnej, zupełnie nieoczekiwanej chwili tej drogi rąbnęliście głową w mur. Stop. Wiem że potrafię. Wiem że mogę   . Wiem że chcę... ale nie mam już siły. Widok celu schował się za mgłą, za tym murem walniętym głową a pięknie wynotowane plany i mapy zaczęły kojarzyć się, nie wiadomo dlaczego, z Odyseją. I zaczyna się dramat. Szef dostrzega spowolnienie tempa pracy, a mając świadomość tego, ile poszło z budżetu na trenerów-speców od motywacji, ile razy prosił i groził, to białej gorączki dostaje na myśl o opóźnieniach. Koleżanka z boku pociesza, że będzie lepiej, że głowa do góry, że... ale Ty nie masz ochoty na głaskanie Twojej główki. Ty potrzebujesz drogowskazu! Kolega z dołu już puszcza ploty w obieg, bo a nuż Cię zwolnią, awansuje więc na Twój stołek (oblej jego różowiutką, jedwabną koszulę kawą, ulży Ci, zapewniam). W domu cyrk, bo jak można było zapomnieć posolić ziemniaki (partner lub współmałżonek), zanik dyscypliny w postaci bałaganu lub hałasu (dzieci, które czują jak sejsmografy, widzą Twoją niemoc). A Ty w środku. I wiesz że umiesz z tego wyjść. Wiesz że chcesz wyjść. Ale nie masz już siły. Znamy to, prawda?

Przyczyny. Jak sądzę, ile przypadków tyle przyczyn. Ale też sądzę, że conajmniej dwie przyczyny można uznać za generalne. Pierwsza: przemotywowanie. Nadmiar bodźców mających wyśrubować nasze możliwości. Jest już, niestety tak, że jedynym elementem biznesu, którego rozwój wydaje się być nieograniczonym, jest człowiek. Jacyś szarlatani wpadli na to już dawno, bo całe rzesze szefów robi absolutnie wszystko, by wmawiać pracownikom, że są championami wydajności. A ja sobie myślę, że człowiek to nie kombajn Bizon, co to i drzewa haratał... Druga przyczyna to nasza nieumiejętność cyklicznego dystansowania się od obowiązków. W tym nagromadzeniu obowiązków i zadań, zapominamy że jesteśmy ludźmi potrzebującymi regularnego odcięcia od codziennego zgiełku. Ba... nawet jeżeli zdajemy sobie z tego sprawę, to olewamy to. No bo kto to zrobi lepiej ode   mnie? Perfekcjonizm lub tylko poczucie niezastąpienia, mogą powoli zabijać. Naprawdę. Znam takie przypadki... Kolejna przyczyna, to nic innego, jak wypadkowa obu przyczyn poprzednich. Przemęczenie. Zarywamy noce. Nie wykorzystujemy dla wypoczynku niedziel i świąt. Działamy zatem wbrew swojej biologicznej naturze. I fatalnie na tym wychodzimy.

Co robić z tym zniechęceniem? Nie wiem. Powtarzam: nie jestem specjalistą. Lecz zawsze możemy to wspólnie dyskutować. Jeśli masz jakiś pomysł lub zdanie, skomentuj. 


środa, 29 kwietnia 2015

ZATRZYMAJ SIĘ.

   Idąc ulicą, może jeszcze nie dzisiaj, to może być trudne, wiem, ale możliwe, więc idąc dokądkolwiek postaraj się zwolnić. I spróbuj zauważyć innych ludzi. Albo tylko drugiego człowieka, chociażby taką staruszkę której zrobiłem dzisiaj zdjęcie. Popatrz: kobieta złamana Bóg jeden wie jak bolesną chorobą i jeszcze przygniatana jakimś ciężkim doświadczeniem. W rękach siły tyle by nie upuścić miseczki na jałmużnę, lekkiej przecież, bo wciąż pustej, no bo kto ją wypełni skoro każdy biegnie, z pracy do pracy, z banku do sklepu, z fitnessclubu na imprezkę. No więc, pewnego dnia zwolnij ( ani klub, ani bank, ani sklep żaden nie padną jeśli spóźnisz się chwilę ), zauważ żebraka - to też istota ludzka, nie zwierzę, jak to większość sądzi - i pomyśl, co czeka Ciebie w przyszłości... prorokiem nie jesteś, umówmy się, nie wiesz, mimo że pracujesz ponoć dla tej przyszłości lepszej. Ta staruszka ze zdjęcia również pracowała...
   Wrzuć cokolwiek do tej miseczki. Zapewniam: nie zbiedniejesz, zyskasz natomiast świadomość, źe dałeś komuś nadzieję.